Znane osoby

Temat w którym można porozmawiać o wszystkim, z wszystkimi.
Tomek
Posty: 851
Rejestracja: środa 09 lis 2011, 22:09

Znane osoby

Post autor: Tomek »

Niedługo będzie pierwsza rocznica śmierci Petera Falka (porucznika Columbo), który zmarł z powodu choroby Alzheimera.
Pamiętam jak hieny dziennikarskie podniecały się zdjęciem i historią tego aktora gdy wybiegł z domu krzycząc i denerwując się, bo dla nich to nie był problem chorego człowieka a śmieszne albo sensacyjne wydarzenie ze znanym człowiekiem.

http://www.polonia.net/content/nie-zyje ... ka-columbo

http://www.nytimes.com/2011/06/25/arts/ ... wanted=all
rafal
Posty: 184
Rejestracja: czwartek 10 lis 2011, 01:14
Lokalizacja: Poznań

Re: Znane osoby

Post autor: rafal »

26 maja 2009 zmarł Marek Walczewski aktor, cierpiał na chorobę Alzheimera.

Rozmowa z Małgorzatą Niemirską , aktorką, wdową po Marku Walczewskim
http://wyborcza.pl/1,76842,6918437,Sink ... _role.html

(Wklejam tekst wywiadu, gdyby został usunięty.)

Sinku, ty grasz takie nikczemne role Donata Subbotko
2009-08-16, ostatnia aktualizacja 2009-08-11 17:46:51.0

To było straszne patrzeć, jak najukochańsza osoba traci rozum, jak z tym walczy, jak tego nie chce - żeby tak grać i nagle przestać? Rozmowa z Małgorzatą Niemirską , aktorką, wdową po Marku Walczewskim

- Zje pani coś? Mąż dużo jadł, mimo swojej postury. Był żarłokiem. Codzienne targanie tych wszystkich zakupów, gotowanie, żeby było dużo, dużo, dużo I teraz jak zostałam sama, to odruchowo też gotuję dużo, tyle że stoi to tygodniami w lodówce, a w końcu wyrzucam.

Marek lubił życie. Potrafił cieszyć się domem, mną, naszym psem Maksiem, wyjazdami. Był rozrzutny. Ciągle słyszę to jego: "No to sobie kup", a przecież czasem bywało trudno.

Robił pani prezenty?

- Pamiętam, jak zarobił pieniądze u Schlöndorffa w "Blaszanym bębenku" - to był koniec lat 70. i niczego nie było w Polsce - otworzyłam rano oczy, a tu cały stolik z perfumami, bo wiedział, że to lubię najbardziej, że odkąd zarobiłam pierwsze pieniądze - czyli od "Pancernych", jak miałam 16 lat - co tylko mogłam, wydawałam na perfumy.

Sobie nie lubił nic kupować. Najchętniej by chodził w sportowym ubranku. Nie był to, powiedzmy sobie, dandys. Ukoronowaniem tego było, jak kiedyś przyszedł do mnie do szpitala w skarpetkach w różnym kolorze.

To jego obraz wisi na ścianie?

- Skąd pani wie? Tam jest drugi, ale większość obrazów Marka została w domku na wsi. Tam pasują, tam były malowane. Swego czasu Marek dużo malował. Miał hojną naturę i rozdawał obrazy.

Często jeździliśmy na wieś, bo mieliśmy psa - wyżła Maksia, zwanego przez nas Maksymilianem Hrabią Potworowskim. Był z nami przez 17 lat. Takie nasze dziecko, swojego nie mieliśmy. Tylko za granicę nie mógł z nami jeździć - wtedy wysyłaliśmy mu na urodziny życzenia. Pani na poczcie była szalenie tym zadziwiona i pytała tylko: "Czy na papierze ozdobnym, czy na zwykłym?". Nawet samochody dobieraliśmy do Maksia, żeby mu było wygodnie.

Marek to był ranny ptaszek - bo ja jestem sowa - on wstawał o szóstej rano i panowie sobie wychodzili na długie spacery. Przez całe 17 lat, jak jeszcze w bloku mieszkaliśmy. Bez względu na pogodę. Mróz, nie mróz - najwyżej Maksio wracał oszroniony. Oni byli do siebie podobni. Marek też miał sylwetkę wyżłowatą, długi i chudy, nawet jesionkę miał w kolorze Maksia. Podobno właściciele upodobniają się do swoich psów.

A panią malował?

- Nie. Marek malował tylko pejzaże, chociaż kiedyś namalował też kopię Rembrandta - udaną zresztą, sprzedaną na aukcji na rzecz Skolimowa. Lewą ręką malował, choć pisał i lewą, i prawą. I jak szermierkę uprawiał, to także jako zawodnik leworęczny. Najgorszy kłopot był ze skrzypcami - jako dziecko musiał się przeuczyć na prawą rękę, żeby trzymać skrzypce. Nie było mu wygodnie.

Potem pobierał lekcje u teścia, skrzypka.

- Ojciec uczył go przez telefon - dzwonili do siebie i Marek grał, a ojciec dawał uwagi. Potem Marek rozstał się ze skrzypcami, oddał je swojej chrześniaczce, córce Jurka Bińczyckiego, który był jego wielkim przyjacielem jeszcze z Krakowa. Ale pamiętam, jak wygrywał cygańskie melodie.

Naukę gry na skrzypcach zaczął w szkole podstawowej, ćwiczył, jak opowiadał, po 14 godzin dziennie. Ale - to dziwna sprawa - ten człowiek muzykalny, pięknie śpiewający, był w jakimś sensie pozbawiony rytmu. Mówił, że jak grali koncerty w szkole muzycznej, to zawsze kończył później niż reszta. Z tego powodu nigdy ze sobą nie tańczyliśmy. To był jedyny zgrzyt w naszym życiu - to inne poczucie rytmu, tylko jemu przynależne. A ja lubiłam tańczyć. Od dziecka chciałam być tancerką, jednak ojciec zabronił mi pójść do szkoły baletowej. Jako skrzypek grał w operze i znał krótki żywot tancerki. Ale zawsze zabierał mnie - kilkuletnią - na spektakle baletowe i operowe, po których niósł mnie do domu śpiącą na rękach. No, ale ten taniec w końcu mi wyperswadował. Przez lata nie mogłam się z tym pogodzić. Z Markiem nieraz wieczorami robiliśmy sobie takie seanse taneczne - sami przed sobą tańczyliśmy, każdy improwizował. Jako soliści mogliśmy robić wszystko, każdy w swoim rytmie.

Niektórzy mówią, że to okropne być z jednym człowiekiem i w domu, i w pracy, bo my przecież graliśmy w jednym teatrze, często w jednej sztuce. Ale nie czuliśmy przesytu. Może przez tę różnicę wieku. Marek był o dziesięć lat ode mnie starszy. Jak się poznaliśmy, piąty rok grałam na scenie. My - oprócz tego, że się kochaliśmy - to bardzo się lubiliśmy i przyjaźniliśmy, dlatego teraz czuję się taka osamotniona. Są małżeństwa, które polegają tylko na przywiązaniu - wtedy każdy to swoje życie prowadzi i nie staje się sierotą, jak ta druga osoba odejdzie. Myśmy prowadzili jedno życie.

Miał lwowsko-wiedeńskie korzenie. Jego babka była podobno wiedenką.

- Ja nigdy nie drążyłam jego drzewa genealogicznego. Życie nasze zaczęło się 18 marca 1974 roku. Od tego czasu nikt nie był nam potrzebny. Wiem tylko, że jego dziadkowie to była linia wiedeńska, a ojciec Marka pochodził z Kresów, ze Stanisławowa, które wtedy należało do Polski. Studiował prawo międzynarodowe częściowo jeszcze w Wiedniu. A mama Marka była z Krakowa.

To przez ten Wiedeń w szkole mówili na Marka Walczewskiego "Sznycel"?

- Nie. To dlatego, że - proszę sobie wyobrazić - jako dziecko Marek był grubiutki, miał takie pućki, sznycelki. Zresztą potem, na początku naszego małżeństwa, wróciły mu te sznycelki. Miał ciężką alergię i przez to chore struny głosowe, brał sterydy, które spowodowały, że mój szczupły małżonek ważył ponad 100 kg!


Jakie były jego najwcześniejsze wspomnienia?

- Jak podczas wojny - bo Marek jest z 1937 roku - uciekali całą rodziną z Krakowa na wieś i on tam spał na starym, zapchlonym i zawszonym sienniku po jakimś dziadku, który umarł na gruźlicę. Marek zaraził się tą gruźlicą. Zaraz potem wysłano go do Rabki do sanatorium. Cierpiał z powodu oddalenia. Miał wtedy sześć lat i napisał do domu pocztóweczkę: "Kochana mamusiu, mam kaszel, przyjedź po mnie". To było dla niego traumatyczne przeżycie.

Kiedyś wyznał, że jeszcze przed chorobą, w Krakowie, wkradł się ze starszym o pięć lat bratem do zajętej przez Niemców willi, chwilowo pustej

- i bardzo chciał zrobić wrogowi coś złego, a że nie wiedział co, to zrobił kupę do wanny. Tak, skrajne miewał pomysły, szatańskie. Już wtedy to się w nim lęgło, bo jego brat - Jacek Walczewski - zawsze zajmował się poważniejszymi sprawami - budową rakiet meteorologicznych, ma zresztą różne opatentowane wynalazki. Marek był krańcowo różny. Miał tyle fantazji, że potem już o nim samym krążyły legendy - a to, że urodził się na balkonie, a to, że w pociągu. Bzdury różne, jego matka to dementowała.

Po wojnie jego matka ratowała domowy budżet, szyjąc peleryny przeciwdeszczowe, a co robił ojciec - doktor praw międzynarodowych?

- Przed wojną był prezesem NIK-u, lecz potem z wiadomych powodów został pozbawiony tego stanowiska. Żyli w nędzy z dwojgiem dzieci. Odebrano im piękne mieszkanie, zostawiono z tego tylko wydzieloną część. Mama Marka pomagała w szkole i potem faktycznie szyła peleryny. Marek też się tego nauczył i szył z nią nie tylko te peleryny, ale także sobie i kolegom majteczki na gimnastykę.

Marek Walczewski był wicemistrzem Polski juniorów w szabli.

- Miał przyjaciela, Jurka Bińczyckiego, i innych postawnych koleżków, z którymi ciągle przegrywał jako chudziuśki szparag. Chciał nawet boksować, bo Jurek był bokserem, ale tak się kiedyś - na prośbę Marka - poboksowali, że na pamiątkę została mu złamana przegroda nosowa. Próbował różnych sportów, włącznie z gimnastyką artystyczną, co też źle się skończyło. Raz udało mu się zrobić tzw. fiflaka z obrotami w powietrzu, ale jak chciał powtórzyć ten wyczyn przy kolegach, to już upadł na głowę zamiast na nogi. Wrócił do domu z lekko przekrzywioną głową, a mamusia pyta go: "Co, synku, tak się dziwisz?". Wszędzie był więc najgorszy. A że miał świetny refleks, to postanowił spróbować szermierki. Zawsze mówił, że sport go uratował, bo skończyłby na ulicy. Kiepsko się uczył i wyrzucili go z liceum. Wtedy trener postawił mu warunek, że albo będzie się uczył, albo z treningami koniec. I Marek zdał maturę w innym liceum. Ale i tak potem pozbyli się go za "złe reprezentowanie polskiej szermierki". Na mistrzostwach juniorów w Brukseli działacze pozabierali im pieniądze, czymś handlowali i - żeby zaoszczędzić na sportowcach - załatwili im nocleg w burdelu. No a Marek - szczery chłopak - wszystko potem w kraju rozpowiedział.

Na tych mistrzostwach doszedł tylko do półfinału, choć był faworytem. Opowiadał potem, co rozzłoszczony wyprawiał na trybunach podczas finału.

- Modne były wtedy pistolety na wodę - coś go podkusiło, żeby strzelać w łysinę jakiegoś siedzącego przed nim faceta, i niby ktoś mu wtedy powiedział, że za karę on też wyłysieje. I rzeczywiście tak się stało, choć komu jak komu, ale Markowi zawsze było pięknie w ogolonej głowie. Peruka bardzo go zmieniała.

Marek miał też asteniczne mięśnie - długie, szczupłe do bólu łydki, których się wstydził, i żeby jakoś wyglądać na planszy w trykotach, watował sobie nogi. To mu zresztą zostało na dłużej, aż do Teatru Słowackiego, gdzie zaangażowano go po szkole. Obsadzali go wtedy w rolach amantów klasycznych - nosił więc trykoty, pumpy i te chude nogi były widoczne. Wkładał tam sobie jakieś szmatki, które potem opadały mu do kostek.

Wcześniej, po przygodzie sportowej, przerzucił się na architekturę.

- Studiował architekturę jako wolny słuchacz, bo nie przyjęli go na pierwszy rok. A w ogóle to on bardzo ładnie rysował i wielką miał wyobraźnię, pomysły wręcz prekursorskie. Zaprojektował np. buty z obcasem wygiętym do tyłu - potem, w latach 70., przyszła przecież taka moda. Albo narysował niewiastę z plastikową reklamówką na głowie, po czym oglądam kiedyś "Vogue'a", a tam kolekcja z modelkami z torbami na głowach.

W młodości pisał też wiersze, przez całe nasze wspólne życie na każde imieniny i urodziny dostawałam rymowane laurki. Na architekturę pewnie zdawałby drugi raz, ale dostał się do szkoły aktorskiej - mimo że miał szczękościsk. Potem rozluźniał sobie szczękę, stosując różne ćwiczenia - a to zapałki, a to ołówki wkładał między zęby.

Pierwszą żoną Marka była Anna Polony. Oboje potem mówili, że nie pasowali do siebie.

- Trudno mi o tym mówić. Anna Polony jest wspaniałą aktorką. Jak byłam w warszawskiej szkole teatralnej, to często jeździliśmy ze szkoły na spektakle do Krakowa i pamiętam, że jako panienka z uwielbieniem oglądałam ją na scenie. Nigdy nie przypuszczałam, że tak się potoczy nasze życie.

Ona mówi, że nie znosiła jego trybu życia, on - że ślub wziął pod wpływem matki. Jednak byli ze sobą aż 13 lat.

- Ja poznałam Marka już jako człowieka dorosłego, wyhulanego. Ja wiem, że wcześniej to on był casanova. Ale jak się ma 37 lat - bo tyle miał, kiedy się spotkaliśmy - to się już inaczej myśli. Nie można do końca być hulaką.

Poznaliście się na planie telewizyjnego Teatru "Kobra" - trzyodcinkowego spektaklu "Desperaci". Marek Walczewski tak to wspominał: "Przez dwa odcinki nie było nic między nami, a przy trzecim doszło do eksplozji uczuć, oświadczyłem się błyskawicznie i zostałem przyjęty".

- Tak było, pierwszy odcinek jakoś minął, potem drugi, a przy trzecim byliśmy już bardzo zakochani. To wszystko trwało ledwie trzy miesiące - styczeń, luty, marzec. Na początku Marek mnie rozśmieszał. W trakcie prób często rysował różne śmieszne historyjki na odwrotach tekstów, a że miał we mnie dobrego odbiorcę, to puszczał wodze fantazji. Na nagranie drugiego odcinka przyszłam zaziębiona i pożyczył mi swój kożuch. Włożyłam go i przeszło mi przez głowę: jaki to dobry człowiek. W marcu byliśmy już parą, w grudniu wzięliśmy ślub, a w międzyczasie przeszliśmy dwa rozwody. To było, jak mówią Francuzi, coup de foudre, uderzenie pioruna. Oczywiście, on był w związku, ja byłam w związku - mieliśmy za sobą studenckie małżeństwa.

To są zawsze trudne rzeczy, raniące te osoby, które zostają. Ale Marek nie sprawiał wrażenia osoby zajętej. Wyjechał przecież z Krakowa, a w Warszawie prowadził tryb życia niewskazujący na to, że jest żonaty. Tego tematu nie było między nami. Ja o tym, że on jest żonaty i z kim, dowiedziałam się, kiedy już było za późno. To było jak chichot Pana Boga. Są takie sytuacje w życiu, kiedy się działa jak laser, kiedy ma się siłę, która kruszy mury. Tak było w tej sprawie. Pewnie, że rozwody, że okropnie i przykro - ale myślę, że większym grzechem byłoby się nam rozstać, patrząc z perspektywy na to, czym byliśmy dla siebie. Nie można było postąpić inaczej.


Nie zapomnę nigdy, jak chadzaliśmy za rączkę nad Świdrem, kiedy jeszcze się wahałam. Potem, kiedy grałam w "Elektrze" w Dramatycznym, zadzwonił do mnie do garderoby i mówi: "Ja już dłużej nie mogę. Czego ty chcesz? Musisz się zdecydować, czy wracasz do męża, czy zostajesz ze mną. Muszę wiedzieć". Coś się wtedy stało ze mną i nie wiem, jak dograłam tę sztukę do końca, ale zaraz potem zdjęłam kostium, wsiadłam do tramwaju i nie znając dokładnego adresu Marka - wynajmował wtedy sublokatorski pokoik - pojechałam i znalazłam go. Akurat jacyś koledzy u niego byli. Powiedziałam, że nie będę przeszkadzała i że ja się chyba zdecyduję, ale że już idę. Tylko tyle. Mówił później, że nigdy nie zapomni tego widoku, tych moich olbrzymich czarnych oczu z zezem, bo - jak się okazało - zapomniałam po spektaklu zdjąć sztuczne rzęsy, które były krzywo przyklejone. To była nasza pierwsza konkretna rozmowa.

Świadkami na waszym ślubie była Anna Minkiewicz, reżyserka "Desperatów", i Jerzy Kamas, który tam z wami grał.

- Ślub wzięliśmy w 10 minut, między próbą a spektaklem, poza świadkami nikt o tym nie wiedział. Nikogo nie było - mamy, taty. Nie chcieliśmy rozgłosu. Do urzędu na Pradze-Południe pojechaliśmy wartburgiem, który Marek kupił za kabaretowe występy w krakowskiej Jamie Michalikowej. Po ślubie przyszliśmy do domu moich rodziców, Marek uklęknął przed mamą z bukietem bzu, a mama mówi: "O Boże, chyba wzięliście ślub!".

Fajnie było. Życie z Markiem było łatwe, pogodne. Mimo że on był choleryk - długo łagodny, a jak się przelała czara goryczy, to mógł pozabijać. A potem zaraz mu przechodziło, nie tak jak mnie. Mówiłam mu: "Marek, pokłóciliśmy się, to proszę cię, chociaż trzy dni nie mów do mnie". A on: "Czyś ty zgłupiała? Jakie trzy dni? Przecież ja nie wytrzymam!". I zawsze pierwszy łapę wyciągał do zgody.

Po ślubie mieszkaliście w tym jego wynajmowanym pokoiku?

- Z miesiąc czy dwa, potem - na progu szczęścia - złamałam nogę. Leżałam chwilę w szpitalu, a później zamieszkaliśmy już w mieszkanku, które nam zwolnił Jurek Grzegorzewski, 14 metrów było wszystkiego. Z kuchnią w zamykanej szafce, w której były dwa palniki. Do tego tapczan z piekła rodem, biurko, stoliczek, dwa foteliki i lodówka. Pamiętam taki bankiet, kiedy przyszło do nas 30 osób - stali jak sardynki, a kto się zmęczył, to siadał tam, gdzie stał. Zygmunt Hübner zmywał ze mną gary w wannie, bo nie było gdzie. Rok niesamowitego szczęścia tam przeżyliśmy. Potem dostaliśmy przydział w bloku, gdzie mieszkaliśmy 25 lat. Tu, w tym domku, mieszkamy dziesięć lat, z tego Marek właściwie tylko pięć.

Miał tu malować w ogrodzie.

Był taki czas, że bardzo, bardzo chcieliśmy mieć dziecko. Przeżyłam szereg ciężkich zabiegów - ja jestem taką recydywą szpitalną - ale na nic to się nie zdało. Ktoś tam rodzi szesnaste dziecko z kolei, nie chcąc ich mieć, a ktoś nie ma ani jednego. Tak widocznie miało być.

Dlatego myśmy byli dla siebie nawzajem ojcem, matką, dzieckiem. Stworzyliśmy dom, w którym byliśmy samowystarczalni. Opiekowaliśmy się sobą. On mną jak ojciec. Pamiętam, jak pierwszy raz leżałam w szpitalu, miałam wtedy 27 lat. Przychodził codziennie i przynosił mi - nie wiadomo dlaczego - obiad, który sam zrobił, nie mając pojęcia o gotowaniu. I kiedyś jedna 90-letnia pani mówi: "Ale tatuś to musi panią kochać".

Na scenie debiutował kwestią: "Po czemu te kwiatuszki?", w spektaklu "Królowa przedmieścia". 12 lat pracował w Krakowie - cztery w Teatrze Słowackiego i aż osiem w Starym Teatrze. Potem Kraków zostawił z powodu alergii i przeniósł się do Warszawy. Ale, jak mówił, krakowscy wielcy reżyserzy - Swinarski, Jarocki, Szajna - rozbudzili jego apetyt.

- Myślę, że to działało w dwie strony, że ci wspaniali reżyserzy też czerpali z Marka, bo był studnią pomysłów. Mówi się o Swinarskim czy Jarockim, ale znakomity tandem Marek stworzył z Jurkiem Grzegorzewskim - już w Warszawie, po opuszczeniu Starego Teatru. To oni we dwójkę stworzyli potęgę Teatru Studio. W pewnym sensie byli od siebie uzależnieni, zafascynowani sobą. Pamiętam taką próbę generalną przed "Pułapką" Różewicza. Marek grał Ojca. Miał taki monolog, którego jakoś nigdy w całości nie próbował, aż do tego dnia. I to, co pokazał, to była taka eksplozja, że wszyscy uciekliśmy z sali, włącznie z Jurkiem, wszyscy się rozpierzchliśmy. Nie było o czym mówić, sięgnął absolutu. Potem już tak nie było, choć i tak zawsze genialnie. Marek nie lubił się powtarzać. Ciężko go było poprosić, żeby zrobił coś dwa razy tak samo, to go nudziło. On potrafił zawrzeć wszystko - całą psychologię postaci - nie grając obyczajowo, ale zawsze na wyższym piętrze, jakby unosił się nad sceną.

Najczęściej wspominał inscenizację "Ulissesa" Grzegorzewskiego pt. "Bloomusalem", która - mawiał - doprowadziła go do szaleństwa.

- To było oddanie się absolutne. Mnie się wydaje, że to był Jurka najlepszy spektakl - taki, z którego potem czerpie się latami. Oni spędzali ze sobą cały czas. Próbowali to rok, a między próbami rozmowy, rozmowy, rozmowy. Obłęd. Obaj byli na granicy wyczerpania.

Ale Marek przygotowywał się do każdej roli. Ja uwielbiam "Fernando Krapp napisał do mnie ten list " Dorsta - o, żeby to poszło w telewizji, ale komu to powiedzieć? Lubię go refleksyjnego, spokojnego. To dopiero jest coś - jeśli aktor tak ekspresyjny, z taką przeszłością, gra rolę sentymentalną

Z ról filmowych za najważniejsze uważał w "Śmierci prezydenta" Kawalerowicza i w "Golemie" Szulkina, którego nazywał "czarnym Fellinim".

- Przy "Śmierci prezydenta" tak się zidentyfikował z rolą Niewiadomskiego, że prawie nie jadał, długie studia prowadził z naukowcami, adwokatami, przynosił do domu skrypty. Próbował tę postać - w sumie obrzydliwą, bo mordercy-fanatyka - usprawiedliwić i uważam, że w jakimś sensie mu się to udało. To był majstersztyk. A u Piotra Szulkina grał wiele, aż do "Ubu Króla". Myślę, że Marek dużo wniósł w jego filmy. Świetnie się rozumieli.

Zagrał też zdrajcę w "Polskich drogach". Mówił, że stał się potem potworem polskiego kina i teatru.

- Jak coś do kogoś przylgnie, to tak się go obsadza, nie szuka się głębiej, dla aktora to zawsze krzywdzące. Marek miał przesyt, żartował, że mógłby grać w reklamie trumien. Mamusia mówiła do niego: "Sinku - tak po krakowsku - ty grasz takie nikczemne role". Więc jak kiedyś zagrał księdza w Dramatycznym, to specjalnie kazał sobie zrobić zdjęcie i przesłał mamusi. Ta diaboliczność go śmieszyła, ale nigdy nie utyskiwał, traktował to jako kolejne zadanie do wykonania.

Jeden z młodych aktorów zafascynowanych - podobnie jak Zbigniew Zamachowski czy Wojciech Malajkat - Markiem Walczewskim opowiadał, jak ten kusił go za kulisami w czasie trwania spektaklu: "Nie masz ochoty przebiec teraz przez scenę? Zrób to, zrób to ".

- Miał w sobie szaleństwo, improwizował i robił zwischenrufy. Ja z kolei jestem precyzyjna, potrafię rolę ogarnąć, trzymać w ryzach. Teraz powtarzali w telewizji "Vabank II" i zobaczyłam tę scenę, w której Marek jako naczelnik więzienia tłumaczy się, wije przed przełożonym - to przecież perełka. Jakie on miał poczucie humoru! To się objawiało i w jego rolach, i w jego rysowaniu. Mam taki skarb bezcenny - jego listy z 35 lat naszej znajomości, masę jego karteczek malutkich z rysunkami. Różnymi, nawet sprośnymi, ale to już moja tajemnica - bo to nie jest spowiedź, nie chcę mówić wszystkiego.


Ostatnie lata, kiedy był ciężko chory i już nie był sobą - a jednak był - przestał umieć wszystko: rysować, malować, mówić, chodzić Taka choroba. Ktoś, kto nie przeszedł tego w rodzinie, nie zrozumie. To bariera nie do przekroczenia.

Kiedy to państwo zauważyli?

- Ja zauważałam, bo Marek do końca w to nie wierzył. Myślę, że pierwsze objawy pojawiły się w 1994-95 roku. Ludzie mnie uspokajali, mówili: "To ty Marka nie znasz? On taki jest, taki ma sposób bycia". To mnie usypiało, choć gdzieś podświadomie była taka myśl, że przecież ja to widzę, obserwuję. Zaczęło się od drobiazgów: niezamkniętej szuflady, niezakręconego kranu. Obracał to w żart, bagatelizował.

Przełomem był rok 1996, kiedy Maciej Dejczer reżyserował "Szkarłatną literę" w telewizji. Marek do świtu partnerował pani, która grała główną rolę. Dopiero o czwartej rano pan Dejczer poprosił go o wielką scenę monologu. Marek był zmęczony, plątał się, zapominał tekstu. Pamiętam, że wrócił wtedy do domu i powiedział: "Ze mną jest koniec".

To zajście Marka załamało - ponieważ więksi, wielcy reżyserzy mieli do niego taki szacunek i respekt, że nawet gdyby się pomylił, to nie ośmieliliby się zwrócić mu uwagi, a pan Dejczer z wrodzonym sobie taktem zachował się, jak się zachował. Zrobił z tego aferę, zerwał zdjęcia, zwalił całą winę na Marka.

Marek przestał wierzyć w siebie, zaczął się wycofywać. W 2000 roku pojechaliśmy do Włoch i tak prowadził samochód, że ledwo uszliśmy z życiem. Po tym dopiero zdecydował się na wizytę u lekarza.

Jak przyjął diagnozę?

- Wie pani, co to znaczy zdać sobie sprawę, że to jest to? To znaczy przegrać. On się bronił. Nie nazywaliśmy tej choroby. Mówiliśmy, że są zmiany w mózgu i trzeba brać lekarstwa.

Ciągle jeszcze grał - w teatrze na słuchawki, w których sufler podawał mu tekst. Potem już trzeba było zrobić zastępstwo u Lupy w "Wymazywaniu", gdzie Marek grał kardynała Spadoliniego. To było trudne, zwłaszcza dla mnie, bo ja miałam scenę w czwartym akcie po Marku, wchodziłam i

Bardzo bohatersko zrobił to zastępstwo Władek Kowalski. Wiem, że jemu też było trudno, bo Marek tę rolę grał mistrzowsko, mimo że był już tak chory. Wie pani, jaką dostał szarfę z wieńcem od kolegów na pogrzebie? "Markowi, Wielkiemu Spadoliniemu, koledzy". Jakiż to musiał być talent, że mimo tak strasznej choroby on się mobilizował do grania?

W filmie "Ono" Małgorzaty Szumowskiej grał już całkiem chory, w dodatku mężczyznę chorego na alzheimera.

- Utożsamiał się z tą rolą świadomie. Już wiedział, że coś z nim nie tak. To sceny na pograniczu szaleństwa. Są opinie, że został wykorzystany, ale to nieprawda. Znam to od kuchni, bo jeździłam z nim na plan, podawałam mu leki co parę godzin, żeby mógł grać. To był nadludzki wysiłek, ale Marek był zawodowcem - będąc chory, potrafił ukryć tę chorobę.

Ten wielki aktor występował także w sitcomie "13. posterunek".

- Ale większą zbrodnią byłoby go zamknąć w domu. Marek czuł, że ma nić kontaktu z zawodem, bo przecież już nigdzie więcej nie mógł grać, nie był w stanie niczego się nauczyć. Miał siedzieć w domu? Z jego temperamentem? A tak miał poczucie, że jeszcze pracuje, że może dzięki temu choroba będzie wolniej postępowała. Choć szła swoim rytmem - to znaczy była nieubłagana. Opiekowałam się nim w domu z dwiema paniami, które spały na zmianę. O, to znamienne, pytała mnie pani, co Marek pamiętał z dzieciństwa - w chorobie mówił: "Ojej, zobacz, w ogródku stoją Niemcy", więc na pewno wracały do niego te obrazy z wojny, jak był malutki.

W końcu przestał odróżniać, gdzie co jest w domu. No, ale jak już podpalił piwnicę, zalał kuchnię, spadł ze schodów, to zaczęło być groźnie. Wtedy dopiero oddałam go do prywatnego domu opieki. Już nie miał świadomości, gdzie jest, było mu wszystko jedno, a wymagał całodobowej opieki i kroplówek.

Muszę powiedzieć, że jeżdżąc do niego przez te pięć lat, niemal codziennie się z nim żegnałam. To było straszne patrzeć, jak najukochańsza osoba traci rozum, jak z tym walczy, jak tego nie chce - żeby tak grać i nagle przestać? Tak się z tym męczył, że jak do innych pacjentów przychodzili ludzie w odwiedziny, to myślał, że to publiczność.

Rok temu świadomie - jak myślę - pożegnał się ze mną. Przyszłam do niego, stoję w drzwiach, a jemu oczy się powiększyły i mówi: "Małgolku, jakaś ty piękna!". Pielęgniarki zdębiały, a ja się spłakałam, bo on już przecież nie mówił od dawna. Potem już też nie.

Jest pochowany w Pyrach.

- Tam mamy grób rodzinny. Dzwonili z ZASP-u, pytali, czy chcę, żeby był pochowany na Powązkach, ale powiedziałam, że nie. W Pyrach leży mój ojciec. Miejsce ma tam mama, siostra i ja. Od 23 lat wiedzieliśmy z Markiem, że tam będziemy kiedyś leżeć. Tam jest bardzo ładnie.

Ja doskonale wiem, że jego nie ma w tym grobie, że - jak to Marek określał - zamiast człowieka jest pusta karoseria. Myślę, że on jest tu i nade mną czuwa. Proszę sobie wyobrazić, że ja - paradoksalnie - od pogrzebu śpię, a wcześniej prawie w ogóle nie sypiałam. Teraz obserwuję u siebie uspokojenie. Może dlatego, że już nic nie mogę zrobić, nie mogę nic polepszyć, bo już się stało i się nie odstanie. Ostatnie miesiące były dla niego tak straszne, że chyba nie byłoby Pana Boga, gdyby go nie zabrał do siebie. Może Marek też zdaje sobie teraz sprawę, ile ja musiałam przez te dziesięć lat przeżyć, i mi to oddaje. Tym spokojem. Zawsze się sobą opiekowaliśmy, ostatnio ja nim, a teraz on mną. Niedawno rozmawiałam ze znajomym z Wrocławia. "Pani Małgosiu - powiedział - bo my to jesteśmy tylko krótkim epizodem w życiu naszych mebli". Pomyślałam, że rzeczywiście.

Marek Walczewski powiedział kiedyś: "Im lepiej coś zrobisz, tym szybciej o tobie zapomną". Ostatnio - pewnie przez tę chorobę - był nieco zapomniany. Niewiele się o nim mówiło. Po śmierci Piotr Szulkin dał piękny, lapidarny nekrolog: "Odszedł wielki aktor. Marek Walczewski".

- Był arystokratą sceny, cokolwiek grał - Szulkin zawsze to rozumiał. Przypuszczałam, że po odejściu Marka coś się rozszaleje w telewizji, że przypomną spektakle przepiękne, a tu nic nie ma. Karygodne. Jeśli nie będziemy sami dbać o naszą tradycję, to niedługo ktoś się zapyta: kto to był Marek Walczewski?

Marek mówił, że matka tak mu przekazała: "Synku, nigdy nie pchaj się do przodu, zawsze bądź w środku, nie wychylaj się za bardzo". I on to sobie wziął do serca. Bywają aktorzy, którym bardziej zależy na sławie, i grają poza sceną, nie tylko na scenie. Marek był zaprzeczeniem takiej osoby. Skromny, nikomu nie zazdrościł, a nie był specjalnie obdarowywany nagrodami, chociaż wszyscy wiedzieli, jaką wielką ma siłę. Byłam ostatnio u ministra kultury - odebrałam złotą Glorię Artis przyznaną pośmiertnie Markowi. Na pewno byłoby mu przyjemniej, gdyby go jakaś ważna nagroda spotkała kilka albo kilkanaście lat temu. Ale dobrze, że dostał chociaż teraz. Jak go znam, to się tam uśmiecha z góry.
Awatar użytkownika
abora
Posty: 22
Rejestracja: wtorek 10 sty 2012, 19:58

Re: Znane osoby

Post autor: abora »

Nie do wiary! Strasznie egoistyczne, ale podnosi na duchu! Myślałam,że wielcy radzą sobie z ta zarazą, a ta jednak dopada wszystkich, bez wyjątku!
rafal
Posty: 184
Rejestracja: czwartek 10 lis 2011, 01:14
Lokalizacja: Poznań

Re: Znane osoby

Post autor: rafal »

Co prawda nie demencja tylko udar, ale warto przeczytać.

http://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obc ... _mamy.html

Alicja Majewska: Choroba i śmierć mojej mamy

Alina Mrowińska 2011-09-12, ostatnia aktualizacja 2011-09-09 15:08:56.0

Wreszcie doszłam, że mamie chodzi o sernik. Żeby odkroić kawałek i dać wnuczce. I jak już wpadłam na ten trop, zobaczyłam u niej taką wielką ulgę - rozmowa z Alicją Majewską

Nic nie zmieniła pani w pokoju mamy. Są te same zdjęcia z wnukami, prawnukami.

Prawnuki nie poznały już zdrowej babci. Najstarsza Paulina ma 16 lat, a babcia zachorowała, jak miała trzy. Pamiętam, jak dzieci wpadały do pokoju mamy i bawiły się pilotem od łóżka. Na dół i do góry. Dużo było śmiechu, beztroski. Albo jak mama dawała im jakieś drobne prezenty. Zawsze w szufladzie przy łóżku miała czekoladki. Nazywamy ten pokój 'pokojem babci'. Tak już zostanie.

Mama odeszła pół roku temu. Po 13 latach choroby. Kiedy teraz pani o niej myśli, widzi ją pani przykutą do łóżka czy jeszcze zdrową?

Jednak leżącą w łóżku Kiedy patrzę na zdjęcia mamy sprzed choroby, wydają się tak odległe, nierealne. Jest takie zdjęcie zrobione u mnie w domu na dwa tygodnie przed udarem, 26 maja, w Dzień Matki. Miałam wtedy koncert w Domu Kultury na Ursynowie. Mama pojechała ze mną. Dedykowałam jej piosenkę 'Podróżą każda miłość jest', jej ulubioną. Mama wstała, celebrowała tę chwilę. Nigdy wcześniej tak się nie zachowywała. Po koncercie przyjechałyśmy do mnie. I brat zrobił to ostatnie zdjęcie. Mama siedzi w bujanym fotelu, obok bukiet róż. Jeszcze była zdrowa. Kiedy teraz patrzę na zdjęcie, mam takie dziwne wrażenie, że ona już siedzi Wszystkie dalsze zdjęcia mamy są już tylko siedzące.

Była z nią pani aż do końca?

Zmarła 3 stycznia, Boże Narodzenie jeszcze spędziła w domu. Wigilia była u mojego brata, na drugim końcu Warszawy. Był zamówiony samochód, jak zawsze pana Marka, dostosowany do przewozu chorych na wózku. Mama była już słaba, bałam się, że może nie wytrzymać podróży. A ona tak strasznie chciała pojechać. Miała tak wielką potrzebę. Wręcz się uparła. Mama nie mówiła, ale widziałam to w wyrazie jej twarzy, oczu. W dziesiątkach niuansów.

Jakby czuła, że to ostatnia Wigilia.

Tak Trzy godziny siedziała za stołem, uważnie na wszystkich patrzyła. 30 grudnia pojechałam na koncert. Wieczorem zadzwoniła opiekunka, że mama ma gorączkę. W sylwestra rano była już w szpitalu. Kiedy do niej jechałam, miałam głęboką wiarę, że nic złego się nie stanie. Przecież już tyle razy wydobywała się z zapalenia płuc, raz była prawie w śpiączce. W sylwestra jeszcze była przytomna. Przyjechała moja siostra z Wrocławia. Miałyśmy taki rytuał od początku choroby mamy. Kiedy wychodziłyśmy od niej z pokoju, mówiłyśmy: 'Dobranoc, kochana mamusiu'. A ona odpowiadała: 'Dobranoc, kochane córeczki'. Podpowiadałyśmy jej pierwsze sylaby słów, śmiałyśmy się we trzy. Taka fajna nasza gra. I tego 1 stycznia, kiedy wychodziłyśmy od mamy późnym wieczorem, rytuał się powtórzył. Mama była już pod maską tlenową, ale kontaktowa.

Wtedy ostatni raz widziała pani mamę żywą?

Nie. 2 stycznia wyjechałam znowu na koncert, stan mamy się pogorszył. Następnego dnia byli u niej brat z siostrą. Ja przyjechałam Tak się mówi, że ktoś czeka Kiedy weszłam do sali, mama już nie otwierała oczu, ale dała znak, poruszyła powieką. Wiem, że usłyszała. Że wiedziała, że jestem.

Jeszcze wtedy miała pani nadzieję, że z tego wyjdzie?

Tak. Mówiłyśmy z siostrą, że może dali mamie silny środek uspokajający, bo była niespokojna w nocy. Tłumaczyłam sobie na różne sposoby, że to jeszcze nie koniec. Jechałam do szpitala z zamiarem, żeby ją zabrać do domu. Ale zobaczyłam, że to nie jest stan na przewiezienie. Mama zmarła o ósmej wieczorem, ja przyjechałam do niej o szóstej. Tym razem organizm już nie walczył. Miała 97 lat. Mam taki straszny żal, że mamy już nie ma. Ale tłumaczę sobie, że może już wolała odpocząć. W ostatnich miesiącach była coraz słabsza. Wolała zostać w łóżku. Może ze dwa razy dała się wyciągnąć do ogródka. Miała coraz mniej radości z życia.

Starsze osoby często boją się uzależnienia od innych. Pamiętam, jak moja babcia powtarzała: 'Obym tylko nie była dla nikogo ciężarem'. Pani mama, kiedy jeszcze była zdrowa, też tak mówiła?

Wiele razy. Mama właściwie nigdy nie chorowała. Po śmierci taty mieszkała sama w Milanówku. Żyła pełnią życia. Lubiła spotkania z sąsiadkami, stale komuś pomagała. Była dobrym człowiekiem, niezwykle dyskretnym, wspierającym. Uwielbiała robić rodzinne przyjęcia, mnie często przywoziła pierożki, zupki. Tego dnia, kiedy zachorowała, miała mi zrobić faszerowanego kurczaka. Rano poszła jeszcze na targ. Później zobaczyłam, że listę zakupów na małej kartce robiła już drżącą ręką. Czuła, że dzieje się z nią coś złego. Bo wyszła na klatkę schodową. Dlatego pomoc była tak szybko.

Mama była świadoma?

Na początku, kiedy jeszcze nie wiedzieliśmy, czy słyszy, rozumie, mówiłam: 'Mamusiu, jak słyszysz, ściśnij rękę'. Szybko się okazało, że wszystko rozumie, kojarzy. Przez pierwszy miesiąc była w szpitalu w Warszawie. A później znaleźliśmy ośrodek opiekuńczo-rehabilitacyjny we Wrocławiu. Tam mieszkały moja siostra i siostra mamy. Codziennie mógł ją ktoś odwiedzać. Pamiętam, jak pierwszy raz zaprowadziłyśmy mamę na wózku do ogrodu botanicznego. Zawsze była bardzo ciekawa świata, a wtedy właściwie na nic nie reagowała. Siedziała nieporuszona, kompletnie odcięta emocjonalnie. Jaki to musiał być straszny szok dla niej. Nie chodziła, nie mówiła. A wiedziała, co się dzieje. Po ośmiu miesiącach pojawiła się artykulacja typu 'a'. Mama powiedziała pierwsze słowo - 'lato'. Jedyne Potem stało się ono takim zamiennikiem tysięcy innych słów. Wyrażała nim wszystko. Sygnalizowała swoje potrzeby. Kiedyś poszłam z mamą do parku. Był taki piękny słoneczny dzień. W pewnej chwili usłyszałam: 'Zostań zawsze'. To się raz pojawiło. Powiedziała pełne zdanie, bardzo wyraźnie.

Zostań zawsze przy mnie

Mama, kiedy była zdrowa, często do mnie przyjeżdżała. Po dwóch latach, kiedy niestety, nie było żadnych efektów rehabilitacji, siostra ze szwagrem wzięli ją z ośrodka do siebie. Miałam taką przykrą refleksję, że mama już nigdy nie będzie w moim domu. I postanowiłam spróbować. Nie wiedziałam, czy uda mi się wszystko dobrze zorganizować. Krysia Sienkiewicz powiedziała mi o Ukraince Oldze, pierwszej opiekunce, która z nami zamieszkała. Pomyślałam, że mama u mnie będzie się najbardziej swobodnie czuła. Byłyśmy tylko ja, ona i opiekunka.

Pamięta pani pierwszy dzień mamy u siebie w domu?

Jechaliśmy z Wrocławia w trzy samochody. Cała rodzina pomagała. Jedni wieźli łóżko, drudzy wózek. A mama jechała ze szwagrem, na przednim siedzeniu. Cały czas patrzyła przez okno, rozglądała się po świecie. Doskonale zniosła podróż. Widziałam, że w domu przez pierwsze dni była oszołomiona.


Jak się pani z mamą porozumiewała?

Poprzez wyczucie tego, czego by chciała. Mama mówiła w swoim narzeczu, mimiką starała się przekazać, o co chodzi. Ja pytałam, naprowadzałam, usiłowałam zgadnąć. Zaczynałam mówić jakieś słowo, a mama kończyła. Mówiłam: 'Mamusiu, prezydent Polski Kwa ', a mama dopowiadała 'śniewski'. Bardzo utkwiła mi jedna sytuacja. Nie wiem jak, ale wreszcie doszłam, że mamie chodzi o sernik. Żeby odkroić kawałek i dać wnuczce. I jak już wpadłam na ten trop, zobaczyłam u mamy taką wielką ulgę. Na początku choroby siostra powiedziała: 'Najważniejsze, żeby mama chodziła'. A ja już wtedy czułam - najważniejsze, żeby mówiła. Proszę sobie wyobrazić, że pani wszystko rozumie, a nie może nic powiedzieć, o nic poprosić, dać znać, że coś boli, podzielić się swoimi emocjami, wrażeniami.

Straszna musi być taka bezsilność. I chorego, i opiekuna.

To było najtrudniejsze. Kiedy mama coś usiłowała powiedzieć, o coś poprosić i nie udawało się dojść, o co chodzi, czasem mówiłam: 'Mamusiu, trudno, dziś do tego już nie dojdziemy. Spróbujemy jutro'. A mama machała wtedy ręką.

Jak mama znosiła to, że jest we wszystkim zależna od innych?

Nikt nie wie, co się dzieje w mózgu człowieka z afazją. Można się tylko domyślać. Wiele razy stawiałam się w jej sytuacji - jak bym się czuła wtedy. Pewnie do pewnych sytuacji się przywyka. Ale to, że ktoś mnie myje, że mam pampersy Ta zależność od drugiej osoby. Nawet gdyby człowiek chciał skończyć z życiem, nie byłby w stanie ani o tym powiedzieć, ani tego wykonać. Nie, do tego chyba się nie przywyka.

Myślę, ile trzeba delikatności, żeby tej chorej osoby nie upokorzyć.

To już wrażliwość każdego z nas. Tę sytuację trzeba po prostu czuć. Widzieć w tym sparaliżowanym, niemówiącym człowieku dalej tego samego człowieka. Nie bać się go. Nie wszyscy to potrafią. Mama mojej bratowej od początku siadała przy mamie i coś jej opowiadała, o coś pytała. A były panie, świetne kobiety, koleżanki mamy z Milanówka, które przy mamie do mnie mówiły: 'Pani Alu, ale czy Hania to rozumie?'. Odpowiadałam: 'A to niech pani zapyta mamę'.

Mama zmieniła się?

Nie, w ogóle. Jeżeli wszystko było w porządku, nic nie bolało, mama była bardzo przyjazna, pogodna. Jak chciała komuś okazać szczególną wdzięczność, brała za rękę i całowała.

Uśmiechała się?

Nawet głośno się śmiała. Bardzo emocjonalnie reagowała na Włodka Korcza, który zawsze starał się ją rozbawić. Kiedy ktoś do mnie przychodził, pilnowałam, żeby zajrzał też do mamy. Po próbach u mnie na górze schodziliśmy z Włodkiem i Zbyszkiem Wodeckim, żeby przy łóżku zaśpiewać mamie kolędy. A z ciocią Alinką, siostrą mamy, śpiewałyśmy przedwojenne piosenki. Mama starała się śpiewać z nami. Lubiła czytać gazety. Mocno przeżywała wszystkie moje występy w telewizji. 26 lipca robiliśmy imieniny Anny. Przyjeżdżała cała rodzina. Proszę popatrzeć na te zdjęcia - latem jemy w ogrodzie śniadanie. A tu mama w słomkowym kapeluszu. Zawsze jak wracałam z koncertów, najpierw szłam do mamy, pokazywałam kwiaty, coś jadłyśmy i opowiadałam.

Jedzenie nadal sprawiało jej przyjemność?

Ależ oczywiście. Celebrowałyśmy nasze drinki po wieczornych koncertach. Mama lubiła wyłącznie 'wódkę Witka', nalewkę, którą przywoził brat. Kiedy jeszcze była we Wrocławiu, siostra zabierała ją na Rynek. Któregoś dnia w słynnym Spiżu zamówiła piwo i chleb ze smalcem. Mama była zachwycona. Wypiła piwo i zjadła chleb łącznie ze skórkami, które kiedyś zawsze skrupulatnie odkrawała.

Mimo wszystko była szczęśliwa?

Jestem głęboko przekonana, że mimo wszystko bywała. Kiedyś, przez krótki czas, opiekunką była pani od opieki paliatywnej. Po jakiejś 'rozmowie' z mamą zdumiona powiedziała: 'Pani Alicjo, ale pani mama chce żyć'. Mama bardzo lubiła różne sytuacje towarzyskie. Nie było jej obojętne, w co się ubierze. W święta zawsze wchodziłyśmy z siostrą do garderoby i wybierałyśmy strój. Mama na jeden się godziła, przeciw innemu protestowała.

Mama kilka razy była w stanie krytycznym. Zadawała sobie pani wtedy pytanie: czy warto ratować za wszelką cenę?

Było kilka dramatycznych pobytów w szpitalu. Raz mama zakrztusiła się kapsułką z antybiotykiem. Proszek rozsypał się w oskrzelach. Rurki, wenflony, wbijanie w żyły, bronchoskopia. Cierpienie Z lekarzem mamy kiedyś powiedzieliśmy: 'Warto ratować, ale na pewno nie za wszelką cenę, nie kosztem męczenia'. Kiedyś było tak drastycznie, że już nie jadła, nie piła. Był pomysł, żeby wprowadzić sondę żołądkową. Powiedzieliśmy z bratem, że absolutnie się nie zgadzamy. Jakimś cudem mama z tego wyszła. Pobyty w szpitalu zawsze były bardzo trudne. Kiedyś w ferworze zapomniałam zawieźć materac przeciwodleżynowy. I odleżyny były już po pierwszym dniu. Nie mogę zrozumieć, jak może nie być takich materacy w każdym szpitalu! To jest nie tylko problem cierpienia człowieka, ale przecież koszty leczenia od razu są dużo większe.

Można przyzwyczaić się do cierpienia najbliższej osoby?

Nie. Można to uznać, ale nie przyzwyczaić się. Każde wyjście z pokoju mamy, każde Czy w dzień, czy wieczorem, czy w szpitalu. Świadomość, że zostaje na jednym boku. Jak nikt jej nie przewróci, to sama tego nie zrobi.


Miała pani takie wrażenie, że opieka nad mamą wywróciła pani życie?

Zmieniła. Ale odbieram to jako coś bardzo pozytywnego. Kiedyś to mamie nawet powiedziałam. Że?nasze życie ma sens i wartość wtedy, kiedy możemy komuś pomóc. Broń Boże nigdy, ani przez chwilę, nie czułam, że się poświęcam, że to mój obowiązek. Kiedyś szwagier powiedział, że tak nas obserwuje, mnie i siostrę, od lat, i nigdy nie usłyszał z naszej strony zniecierpliwienia.

A były takie momenty, kiedy czuła pani, że nie daje rady emocjonalnie?

Ale niezwiązane z mamą, tylko z opiekunkami. Kiedyś jedna z pań nagle mi zakomunikowała, że za kilka dni odchodzi. Ktoś nawalił, ktoś się do tej pracy nie nadawał. Ale to było kilka 'awarii' na 12 lat. Tak naprawdę miałam ogromne szczęście do odpowiedzialnych opiekunek, takich z powołania. Do końca życia będę wdzięczna Żeni i pani Danusi. I co jeszcze jest bardzo ważne - że nigdy nie czułam się sama. Jakakolwiek kryzysowa sytuacja, natychmiast przyjeżdżała siostra z Wrocławia, był brat, bratowa. Moja rodzina zawsze się wspierała. Tak było zresztą w rodzinach mojej mamy i ojca. Pamiętam, jak młodsza siostra mamy skończyła studia stomatologiczne i wszyscy bliscy składali się na jej gabinet.

Jedna z moich koleżanek przez rok opiekowała się chorą mamą w domu. Sama. Nie dała rady. Kiedy umieściła ją w hospicjum, powiedziała mi: 'Obie odetchnęłyśmy'. 70 proc. opiekunów już po roku wypala się psychicznie. I sami potrzebują pomocy.

To jest opieka przez całą dobę. Bywało, że w nocy wielokrotnie trzeba było do mamy wstawać. Byłam ją w stanie nakarmić, zmienić pampersa. Ale już podnieść wyżej na łóżku, przenieść na wózek czy wykąpać nie dałabym rady. Wielokrotnie myślałam, że opiekunkom jest znacznie trudniej niż mnie. Starałam się, żeby panie czuły się w moim domu jak najlepiej i oddały to mamie. Mnie było łatwiej, bo zajmowały mnie też inne sprawy. Ceniłam sobie każdy moment wyjazdu na koncert. Miałam część innego świata.

Nie można się w takiej opiece zatracić.

Jeżeli tylko jest na to szansa. Obserwowałam ludzi, którzy nie mieli cienia możliwości, żeby opiekować się rodzicem w domu. Bo mieszkali w bloku na trzecim piętrze w dwóch pokojach z dziećmi. To jest wielki dramat. Udary, wylewy diametralnie zmieniają życie chorego i rodziny.

Obserwowałam opiekę nad sparaliżowaną mamą dwóch córek. Nie chciały oddać jej do domu opieki, 'bo co ludzie powiedzą'. A ja widziałam narastające zniecierpliwienie, wręcz niechęć wobec chorej matki.

Ta matka na pewno czuła emocje córek. Każdy przypadek jest inny. Bywa, że dzieci wcześniej niewiele otrzymują od rodziców. Znam przypadek psycholożki, która całe życie była przez matkę tłamszona, niszczona. Córka jej nie kochała. I potem, kiedy mama ciężko zachorowała i wymagała opieki, ta córka nie miała jej z czego oddać dobrych emocji. Bo między nimi nigdy nie było miłości. Ale są też ludzie, którzy bardzo kochają swoich rodziców, a nie potrafią obcować z cierpieniem. Albo nie dają już rady. Żona mojego znajomego choruje na alzheimera. On strasznie długo opiekował się nią w domu. Aż do momentu, kiedy stała się bardzo niespokojna, agresywna. Teraz jest w domu opieki. Mąż niemal cały czas przy niej jest. Wiem, że ma wyrzuty, że ją oddał.

I co zrobić z takimi wyrzutami? Żyjemy coraz dłużej i coraz więcej z nas stanie przed dylematem: opiekować się rodzicem, żoną albo mężem w domu czy umieścić w domu opieki.

Trzeba sobie szczerze, uczciwie odpowiedzieć na kilka pytań. Co jest najlepsze dla bliskiej mi osoby i co ja jestem w stanie zrobić. Jakie mam warunki finansowe, mieszkaniowe. Rodzinny dom, jeżeli to tylko możliwe, na pewno jest optymalny. Jest dziecko, syn, synowa i jest chora babcia. Toczy się normalne życie. Jak mama była w tym ośrodku, kiedyś popatrzyłam na chorych wywiezionych do parku. Stało kilkanaście wózków. Skomasowane nieszczęście. Strasznie smutne to było. Ale możemy być w domu opieki, a czuć, że ktoś nas kocha, myśli o nas, jesteśmy dla niego ważni. Najważniejsza jest miłość. A jak miłości nie ma, to powinna być zwykła ludzka przyzwoitość. Takie wychylenie się - w czym ulżyć temu drugiemu, choremu człowiekowi.

Brakuje pani tego łóżka z mamą?

Bardzo. Najbardziej dojmujące jest poczucie, że nie jestem już niezbędna. To egoistyczne, ale Myślę, że każdy, kto był w takiej sytuacji jak ja, odczuwa po śmierci straszny dół. Pustka. Byłam niezbędna. Pomaga mi myślenie, że mama już była zmęczona.

Coś sobie pani wyrzuca?

Chciałam, żeby mama odchodziła w domu.

To były smutne lata?

Nie, nie, nie. Nigdy tak nie pomyślałam. Były ciężkie momenty, ale bycie z mamą na co dzień było czymś fantastycznym. To jej czekanie na mnie Kiedy wyjeżdżałam na koncerty i dzwoniłam do mamy, opiekunka trzymała jej przy uchu słuchawkę. Ja opowiadałam, a z drugiej strony słyszałam: 'Lato, lato' Do końca życia zapamiętam wieczory, kiedy pani Danusia robiła sałatki, drinki. Siedzimy razem przy łóżku, coś mamie opowiadam. Brakuje mi tych momentów. Pamiętam mamę jako osobę, która żyła do końca. Tak, żyła, nie wegetowała. I tak myślę, że gdyby mama była zdrowa, to nigdy nie otrzymałaby ode mnie takiej miłości.

Myśli pani o własnej starości? Nie ma pani dzieci

Czasem myślę, co by było, gdyby mnie to spotkało. Jestem głęboko przekonana, że nie byłabym sama. Że są ludzie, którym nie byłoby obojętne, co się ze mną dzieje. Wierzę, że jeżeli komuś coś z siebie dajemy, potem to do nas wraca.
Awatar użytkownika
Bona
Posty: 66
Rejestracja: czwartek 01 gru 2011, 09:08

Znane osoby chore na alsheimera

Post autor: Bona »

Mam propozycję wątku o znanych ,publicznych osobach chorych na tę przypadłość.Może nam -opiekunom,będzie raźniej wiedząc,że choroba dotyczy nie tylko nas-szaraczków w tym świecie
Choroba pojawiała się w rodzinach tak znanych ludzi, jak Jacqueline Kennedy, Sting, Bill Clinton czy Martin ...

http://zdrowie.trojmiasto.pl/Gdy-zawodz ... 51501.html" target="newWin
Awatar użytkownika
Bona
Posty: 66
Rejestracja: czwartek 01 gru 2011, 09:08

Re: Znane osoby

Post autor: Bona »

Fajnie,że temat się rozwija.Dzięki Tomku

Choroba Alzheimera została rozpoznana u wielu znanych osób. W 1994 roku lekarze stwierdzili chorobę Alzheimera u prezydenta Ronalda Reagana - Dowiedziałem się właśnie, że jestem jednym z tych Amerykanów, których dotknęła choroba Alzheimera. W tej chwili czuję się jeszcze dobrze. Zamierzam przeżyć pozostałe lata, które Bóg mi dał na tej ziemi robiąc to, co dotychczas. Chcę dalej iść przez życie z moją rodziną. Chciałbym nie tracić kontaktu z przyjaciółmi i cieszyć się życiem, tak jak inni ludzie.

A swoją drogą -nie zastanawiałam się nigdy co myślą o swojej chorobie i przyszłości ludzie,którzy są w pełni świadomi swojej przypadłości.U mojej mamy choroba rozwijała się długo i stopniowo.Ona ani my-rodzina nie wiedzieliśmy co jest grane.Dopiero jak już nie kontaktowała psychiatra i neurolog potwierdzili nasze obawy....
Awatar użytkownika
wirginia
Posty: 116
Rejestracja: poniedziałek 13 lut 2012, 10:46

Re: Znane osoby

Post autor: wirginia »

Bona pisze:A swoją drogą -nie zastanawiałam się nigdy co myślą o swojej chorobie i przyszłości ludzie,którzy są w pełni świadomi swojej przypadłości
Bona, w jakimś stopniu, o odczuciach chorych w początkowej fazie alzheimera można dowiedzieć się z książki Lisy Genova "Motyl".
Awatar użytkownika
Bona
Posty: 66
Rejestracja: czwartek 01 gru 2011, 09:08

Re: Znane osoby

Post autor: Bona »

Trzeba poczytać.Kiedy sięgam pamięcią wstecz nie bardzo pamiętam życie codzienne mamy bo mieszkamy osobno ale chyba jednym z pierwszych niepokojących objawów był jej straszny upór i ucieczka od ludzi,nie chciała nawet przyjść do mnie na wigilię...

Następna znana opiekunka osoby chorej na tę przypadłość

Ojciec Sochy jest chory


Małgorzata Socha jest bardzo zżyta ze swoją rodziną i bardzo ją wspiera. Jak podał dwutygodnik "Viva", tata gwiazdy "Na Wspólnej" jest nieuleczalnie chory.

"Wrzesień tego roku. Do jednego z warszawskich salonów Vistuli Małgorzata wprowadza pod rękę starszego mężczyznę. To jej ojciec. Osiemdziesięcioletni major lotnictwa, Jerzy Socha. Chory na alzheimera. Chociaż Małgosia pracuje po 16 godzin na dobę, znalazła czas, żeby wszystko przygotować na jego urodziny. Wybrała menu, kupiła garnitur. Teraz jest szczęśliwa. Tato się uśmiecha" - opisuje magazyn.

Małgorzata wraz z bratem Piotrem bardzo dba o samopoczucie taty. Aktorka dzwoni codziennie rano do niego i rozmawia o bliskich. Taka córka to prawdziwy skarb.
Tomek
Posty: 851
Rejestracja: środa 09 lis 2011, 22:09

Re: Znane osoby

Post autor: Tomek »

Amerykański wynalazca i pionier w dziedzinie inżynierii dźwięku, Ray Dolby.
Ray Dolby od kilku lat cierpiał na chorobę Alzheimera, a kilka miesięcy temu zdiagnozowano u niego chorobę nowotworową.

http://www.tvn24.pl/nie-zyje-tworca-dol ... 311,s.html
Tomek
Posty: 851
Rejestracja: środa 09 lis 2011, 22:09

Re: Znane osoby

Post autor: Tomek »

Zmarł pisarz Terry Pratchett.
Walczył z PCA (jedna z odmian choroby Alzheimera http://www.alzheimer-opiekuni.pl/forum/ ... t=pca#p641):

http://www.tvn24.pl/nie-zyje-terry-prat ... 565,s.html
ODPOWIEDZ