Alzheimer i demencja w prasie
: środa 06 cze 2012, 22:41
Jak radzić sobie ze starością rodziców
http://wyborcza.pl/1,103742,7393980,Jak ... zicow.html
Magdalena Grzebałkowska 2009-12-24, ostatnia aktualizacja 2009-12-24 00:00
Przez dziesięć lat, każdego wieczoru, dzwonił do mnie bliski przyjaciel. Opowiadał dowcip, słuchał mojego śmiechu i się rozłączał
Koleżanka powiedziała kiedyś do Anny: - Oddaj mamę do domu opieki, załatwię ci miejsce. Przestała być koleżanką.
Denerwowała się, gdy ktoś ją pocieszał: - Wszystko będzie dobrze. Mówiła: - Nie oczekuję takich słów. Kiedy ma być dobrze? Jak mama umrze? Przecież wiadomo, że alzheimer się nie cofa, że będzie tylko gorzej.
Stała w pracy za szafką, myśleli, że jej nie ma w pokoju. Ktoś powiedział: - Dobrze, że umarła, przynajmniej Ania się już nie męczy. Zaczęła krzyczeć: - Nie mów tak! Nie masz prawa!
Mama umarła rano. O piątej Anna Nowak jeszcze wstała, żeby jak zwykle podać jej kroplę wody do ust. Potem położyła się na wersalce, na wyciągnięcie ręki od łóżka mamy. Dziesięć lat tak spała, ponad trzy tysiące nocy. Obudziła się o siódmej trzydzieści. Matka już nie żyła. Anna nie poczuła ulgi.
Pomyślała: Jestem teraz już nikomu niepotrzebna, nie mam dla kogo żyć. Jakby mi dziecko umarło.
Sześć lat nosiła w sobie żałobę. Dopiero miesiąc temu uznała, że nie jest to już pokój mamy, tylko jej własna kawalerka. Zaczęła remont mieszkania. Pierwszy raz od 30 lat wyjechała na wakacje. Po raz pierwszy u koleżanki w ogrodzie na wsi rozwiesiła hamak, który dostała w prezencie od przyjaciół pod koniec lat 70. Nigdy wcześniej go nie użyła. Ale wciąż woli przebywać w swoim towarzystwie. Ludzie potrafią zranić i przeważnie ją nudzą. Na nic jej rozmowy przy stole o niczym. Lepiej zostać w domu i poczytać.
Drobna, szczupła, ładna kobieta w brązowym szalu, emerytowana farmaceutka. Skończyła 63 lata. Mówi, że jestem pierwszym człowiekiem, który chce wiedzieć, jak żyła przez ostatnie kilkadziesiąt lat.
- Nie ma pani przyjaciół? - pytam.
- Mam. Oddanych, pomocnych. Przez dziesięć lat, każdego wieczoru, dzwonił do mnie bliski przyjaciel. Opowiadał dowcip, słuchał mojego śmiechu i się rozłączał. Nie opowiadałam mu, jak ciężki miałam dzień, bo po co. Ale jego telefon to była jedna z najlepszych terapii, jakie miałam. Zresztą cierpienie śmierdzi. Kto chciałby ze mną przebywać, gdybym mówiła mu o chorobie mamy? Ostatnio oglądałam fotografie z tamtego czasu. Na wszystkich się śmieję. Oszukiwałam - odpowiada.
Pijemy herbatę w kawiarni, dyskretnie unosi spódnicę nad kolana. Pod rajstopami prześwitują dwie poprzeczne blizny nad kolanami. Po skończeniu studiów marzyła o podróżowaniu. Była z przyjaciółmi na Kaukazie, zwiedziła Włochy. Gdy skończyła 32 lata, samochód, którym jechała w Tatry, miał wypadek. Kierowca zginął na miejscu, Annę reanimowano, chciano amputować jej nogi, w końcu wsadzono na długi czas w gips.
Pamięta dzień, kiedy trafiła z oddziału reanimacyjnego na ortopedię. Nogi sterczały sztywno na wyciągu, gips uwierał, bardzo chciało jej się siusiu. Weszła salowa: - A kto to będzie dźwigał?!
- Przez swoją niesprawność zostałam zredukowana do "tego". Dostałam wtedy lekcję, że niecierpliwością i pogardą można bardzo zranić osobę cierpiącą - mówi Anna.
Po dwóch latach szpitala i rehabilitacji wróciła do domu z rentą inwalidzką.
Dzikość w oczach matki
Matka Anny była kobietą ofiarną. Po wojnie, przez dwa tygodnie w odkrytym wagonie, wiozła na Ziemie Odzyskane: chorego na zapalenie płuc męża, czteroletniego syna, Annę w beciku i dwoje dzieci siostry. W drogę zabrała z sobą też krowę, żeby było mleko dla wszystkich. Pieluchy córki suszyła na własnym ciele, żeby szybciej schły.
- Poświęcenie matki z tamtego okresu zapadło we mnie głęboko - mówi Anna. - Uważałam, że nie mogę od rodziców odejść czy odjechać daleko. Podróże - tak. Ale zawsze powroty.
Gdy przeniosła się do Krakowa, każdy weekend spędzała w rodzinnym domu.
Na początku lat 80. zauważyła, że mama nie radzi sobie w kuchni. Obierała tylko jeden ziemniak na obiad. Albo gar wielki jak dla wojska. Paliła patelnię na kuchni i nie biegła jej ratować. Zapominała, jak się ubierać. Ubrana potrafiła się rozebrać w kilka sekund. Kiedyś pięknie i precyzyjnie szyła, teraz pruła na sobie ubrania. Mogła też ukręcić swojemu rozmówcy guzik od marynarki. Zaczynała pisać list, ale w połowie zapominała, jak się pisze.
- Momentami miała dzikość w oczach - mówi Anna. - Bałam się, że mnie uderzy. Wszyscy mówili, że przesadzam, a ja wiedziałam, że z mamą coś się dzieje. Nikt nie umiał tego jednak wtedy zdiagnozować. Wtedy o alzheimerze nic nie wiedziano w Polsce.
Któregoś wieczoru Anna obejrzała film "Pamiętam miłość", o kobiecie chorej na alzheimera. Domyśliła się, że jej matka cierpi na to samo.
- Uświadomiłam sobie, że mama jest chora. I zrobiło mi się lżej, bo zrozumiałam, że wszystkie jej irytacje, złośliwości, wściekłość mieszczą się w tej chorobie. Wtedy świadomie zrezygnowałam z siebie. Przestałam istnieć „ja” dla siebie. Byłam „ja” dla rodziców.
Do końca lat 80. w każdy piątek po pracy wsiadała w "malucha" i jechała 80 kilometrów za Kraków, do domu rodziców. Ojciec, który zajmował się żoną na co dzień, padał z ulgą na łóżko i oświadczał, że bierze urlop. Anna prała, sprzątała, gotowała obiady na tydzień i w poniedziałek rano wracała do siebie. Czasem myślała, żeby choć jeden weekend ukraść dla siebie. Nie jechać do rodziców. Ojciec to wyczuwał. Dzwonił już we wtorek i mówił, co jest do zrobienia w najbliższą sobotę.
Kiedy tata zachorował na białaczkę, Anna postanowiła, że zabierze rodziców do swojej kawalerki. Mamie ustawiła łóżko pod ścianą, sama rozkładała sobie na noc łóżko polowe na środku pokoju, ojciec spał na jej wersalce. Zmarł wiosną 1993 roku.
Matce nie powiedziała o jego śmierci. Nie pytała o niego, niewiele już mówiła, potrafiła jeszcze siedzieć w fotelu i odpowiadać na pytania córki prostymi słowami.
Pomyślę o tym jutro
Anna wstawała, gdy mama się budziła (piąta, szósta rano). Twarożek mieszała z owocami, zupę miksowała, drugie zmieniała w papkę (mama już nie umiała gryźć samodzielnie). Karmiła mamę, pilnowała, żeby połknęła, bo jeśli wypluła, trzeba było dodatkowo sprzątać i prać.
Potem chwytała mamę pod ramiona (była mniejsza od matki), opierała jej ciało o siebie i swoimi nogami popychając stopy chorej szła z nią do łazienki. Gdy zdarzała się im wywrotka na środku pokoju, nie panikowała. Kładła się na ziemi, naciągała ciało mamy na sobie, przesuwała się z nią w stronę łazienki.
- W 1997 roku okazało się, że mam tętniak pourazowy serca. Lekarz zakazał mi cokolwiek dźwigać - mówi Anna.
- Przestała pani? - pytam.
- Moje zdrowie nie miało dla mnie znaczenia.
Nie wolno było się zagapić, bo to przysparzało dodatkowej pracy. Sprawdzała cały dzień, czy mama nie ma mokrej pieluchy, bo robiły się odparzenia, czy nie zabrudziła pościeli. Smarowała ciało oliwką, żeby nie było odleżyn, pudrowała wszystkie zakamarki. Pilnowała, czy leży na czystym, na równym. Odwracała na boki.
Starała się nie krzyczeć: Ja już tego nie wytrzymam, mamo! Czasem miała wrażenie, że za chwilę rozerwie ją na strzępy z bezsilności.
Całowała matkę w czoło, jak obok niej przechodziła. Patrzyła jej w oczy (kiedy przestała już zupełnie mówić, jedyny kontakt utrzymywały przez oczy), mówiła do niej do chwili wyjścia z domu, bo mama nie lubiła, jak córka wychodzi.
- Zostawiłam sobie cztery godziny pracy dziennie w aptece - mówi Anna. - To był mój oddech, wolność. Wtedy opłacony opiekun zostawał z mamą. Wracałam jak na skrzydłach, po drodze robiłam zakupy. Czasem ktoś mnie zabierał na koncert lub do teatru. Podjeżdżał pod dom, jechaliśmy na godzinę i zanim brawa się skończyły, już byłam z powrotem.
Przygotowywała kolację, zmieniała pieluchę. O ósmej wieczorem mogła sama coś zjeść - pierwszy raz w ciągu dnia. Jeszcze pranie, sprzątanie, gotowanie na jutro. O pierwszej, drugiej w nocy był czas na przyjemności. Czytała gazety, których stosy piętrzyły się w domu. Potem wyłączała lampkę i w ciemności nasłuchiwała oddechu mamy. Zasypiała dopiero, gdy mama zaczyna równo oddychać. W innym razie nie wolno było spać! Chorzy na alzheimera mogą na przykład zadusić się rąbkiem poszewki, którą przypadkiem wciągną do ust, ale nie będą potrafili już wypuścić. Wstawała rano. Nie myślała o przyszłości, skupiała się na dniu dzisiejszym.
- Pomagały mi słowa Scarlett O'Hary: "Nie chcę teraz o tym myśleć. Pomyślę o tym jutro".
- Nigdy, ani przez chwilę, nie pomyślała pani, żeby oddać mamę do domu opieki? - pytam.
- Znajomy ksiądz powiedział mi, że wśród tych, którzy oddali tam swoich bliskich, nie ma ludzi bez wyrzutów sumienia - odpowiada. - Ja bym i tak spędzała cały czas tam, przy mamie. Bo kto by się nią zajął jak ja? Kto by wiedział, gdzie posmarować, jak nakarmić, jak przytulić i pogłaskać? Wolałam, żeby była ze mną. Czasem ktoś mi radził, żebym zrobiła sobie wakacje, pojechała do sanatorium i oddała mamę na dwa tygodnie. Nie mogłabym. Jedno z przykazań mówi, żeby czcić swoich rodziców. Ja to potraktowałam serio. Ale nie potępiam nikogo, kto oddaje bliskich do takich domów.
Anna jest samotna. Planuje, że późną starość spędzi w domu opieki.
http://wyborcza.pl/1,103742,7393980,Jak ... zicow.html
Magdalena Grzebałkowska 2009-12-24, ostatnia aktualizacja 2009-12-24 00:00
Przez dziesięć lat, każdego wieczoru, dzwonił do mnie bliski przyjaciel. Opowiadał dowcip, słuchał mojego śmiechu i się rozłączał
Koleżanka powiedziała kiedyś do Anny: - Oddaj mamę do domu opieki, załatwię ci miejsce. Przestała być koleżanką.
Denerwowała się, gdy ktoś ją pocieszał: - Wszystko będzie dobrze. Mówiła: - Nie oczekuję takich słów. Kiedy ma być dobrze? Jak mama umrze? Przecież wiadomo, że alzheimer się nie cofa, że będzie tylko gorzej.
Stała w pracy za szafką, myśleli, że jej nie ma w pokoju. Ktoś powiedział: - Dobrze, że umarła, przynajmniej Ania się już nie męczy. Zaczęła krzyczeć: - Nie mów tak! Nie masz prawa!
Mama umarła rano. O piątej Anna Nowak jeszcze wstała, żeby jak zwykle podać jej kroplę wody do ust. Potem położyła się na wersalce, na wyciągnięcie ręki od łóżka mamy. Dziesięć lat tak spała, ponad trzy tysiące nocy. Obudziła się o siódmej trzydzieści. Matka już nie żyła. Anna nie poczuła ulgi.
Pomyślała: Jestem teraz już nikomu niepotrzebna, nie mam dla kogo żyć. Jakby mi dziecko umarło.
Sześć lat nosiła w sobie żałobę. Dopiero miesiąc temu uznała, że nie jest to już pokój mamy, tylko jej własna kawalerka. Zaczęła remont mieszkania. Pierwszy raz od 30 lat wyjechała na wakacje. Po raz pierwszy u koleżanki w ogrodzie na wsi rozwiesiła hamak, który dostała w prezencie od przyjaciół pod koniec lat 70. Nigdy wcześniej go nie użyła. Ale wciąż woli przebywać w swoim towarzystwie. Ludzie potrafią zranić i przeważnie ją nudzą. Na nic jej rozmowy przy stole o niczym. Lepiej zostać w domu i poczytać.
Drobna, szczupła, ładna kobieta w brązowym szalu, emerytowana farmaceutka. Skończyła 63 lata. Mówi, że jestem pierwszym człowiekiem, który chce wiedzieć, jak żyła przez ostatnie kilkadziesiąt lat.
- Nie ma pani przyjaciół? - pytam.
- Mam. Oddanych, pomocnych. Przez dziesięć lat, każdego wieczoru, dzwonił do mnie bliski przyjaciel. Opowiadał dowcip, słuchał mojego śmiechu i się rozłączał. Nie opowiadałam mu, jak ciężki miałam dzień, bo po co. Ale jego telefon to była jedna z najlepszych terapii, jakie miałam. Zresztą cierpienie śmierdzi. Kto chciałby ze mną przebywać, gdybym mówiła mu o chorobie mamy? Ostatnio oglądałam fotografie z tamtego czasu. Na wszystkich się śmieję. Oszukiwałam - odpowiada.
Pijemy herbatę w kawiarni, dyskretnie unosi spódnicę nad kolana. Pod rajstopami prześwitują dwie poprzeczne blizny nad kolanami. Po skończeniu studiów marzyła o podróżowaniu. Była z przyjaciółmi na Kaukazie, zwiedziła Włochy. Gdy skończyła 32 lata, samochód, którym jechała w Tatry, miał wypadek. Kierowca zginął na miejscu, Annę reanimowano, chciano amputować jej nogi, w końcu wsadzono na długi czas w gips.
Pamięta dzień, kiedy trafiła z oddziału reanimacyjnego na ortopedię. Nogi sterczały sztywno na wyciągu, gips uwierał, bardzo chciało jej się siusiu. Weszła salowa: - A kto to będzie dźwigał?!
- Przez swoją niesprawność zostałam zredukowana do "tego". Dostałam wtedy lekcję, że niecierpliwością i pogardą można bardzo zranić osobę cierpiącą - mówi Anna.
Po dwóch latach szpitala i rehabilitacji wróciła do domu z rentą inwalidzką.
Dzikość w oczach matki
Matka Anny była kobietą ofiarną. Po wojnie, przez dwa tygodnie w odkrytym wagonie, wiozła na Ziemie Odzyskane: chorego na zapalenie płuc męża, czteroletniego syna, Annę w beciku i dwoje dzieci siostry. W drogę zabrała z sobą też krowę, żeby było mleko dla wszystkich. Pieluchy córki suszyła na własnym ciele, żeby szybciej schły.
- Poświęcenie matki z tamtego okresu zapadło we mnie głęboko - mówi Anna. - Uważałam, że nie mogę od rodziców odejść czy odjechać daleko. Podróże - tak. Ale zawsze powroty.
Gdy przeniosła się do Krakowa, każdy weekend spędzała w rodzinnym domu.
Na początku lat 80. zauważyła, że mama nie radzi sobie w kuchni. Obierała tylko jeden ziemniak na obiad. Albo gar wielki jak dla wojska. Paliła patelnię na kuchni i nie biegła jej ratować. Zapominała, jak się ubierać. Ubrana potrafiła się rozebrać w kilka sekund. Kiedyś pięknie i precyzyjnie szyła, teraz pruła na sobie ubrania. Mogła też ukręcić swojemu rozmówcy guzik od marynarki. Zaczynała pisać list, ale w połowie zapominała, jak się pisze.
- Momentami miała dzikość w oczach - mówi Anna. - Bałam się, że mnie uderzy. Wszyscy mówili, że przesadzam, a ja wiedziałam, że z mamą coś się dzieje. Nikt nie umiał tego jednak wtedy zdiagnozować. Wtedy o alzheimerze nic nie wiedziano w Polsce.
Któregoś wieczoru Anna obejrzała film "Pamiętam miłość", o kobiecie chorej na alzheimera. Domyśliła się, że jej matka cierpi na to samo.
- Uświadomiłam sobie, że mama jest chora. I zrobiło mi się lżej, bo zrozumiałam, że wszystkie jej irytacje, złośliwości, wściekłość mieszczą się w tej chorobie. Wtedy świadomie zrezygnowałam z siebie. Przestałam istnieć „ja” dla siebie. Byłam „ja” dla rodziców.
Do końca lat 80. w każdy piątek po pracy wsiadała w "malucha" i jechała 80 kilometrów za Kraków, do domu rodziców. Ojciec, który zajmował się żoną na co dzień, padał z ulgą na łóżko i oświadczał, że bierze urlop. Anna prała, sprzątała, gotowała obiady na tydzień i w poniedziałek rano wracała do siebie. Czasem myślała, żeby choć jeden weekend ukraść dla siebie. Nie jechać do rodziców. Ojciec to wyczuwał. Dzwonił już we wtorek i mówił, co jest do zrobienia w najbliższą sobotę.
Kiedy tata zachorował na białaczkę, Anna postanowiła, że zabierze rodziców do swojej kawalerki. Mamie ustawiła łóżko pod ścianą, sama rozkładała sobie na noc łóżko polowe na środku pokoju, ojciec spał na jej wersalce. Zmarł wiosną 1993 roku.
Matce nie powiedziała o jego śmierci. Nie pytała o niego, niewiele już mówiła, potrafiła jeszcze siedzieć w fotelu i odpowiadać na pytania córki prostymi słowami.
Pomyślę o tym jutro
Anna wstawała, gdy mama się budziła (piąta, szósta rano). Twarożek mieszała z owocami, zupę miksowała, drugie zmieniała w papkę (mama już nie umiała gryźć samodzielnie). Karmiła mamę, pilnowała, żeby połknęła, bo jeśli wypluła, trzeba było dodatkowo sprzątać i prać.
Potem chwytała mamę pod ramiona (była mniejsza od matki), opierała jej ciało o siebie i swoimi nogami popychając stopy chorej szła z nią do łazienki. Gdy zdarzała się im wywrotka na środku pokoju, nie panikowała. Kładła się na ziemi, naciągała ciało mamy na sobie, przesuwała się z nią w stronę łazienki.
- W 1997 roku okazało się, że mam tętniak pourazowy serca. Lekarz zakazał mi cokolwiek dźwigać - mówi Anna.
- Przestała pani? - pytam.
- Moje zdrowie nie miało dla mnie znaczenia.
Nie wolno było się zagapić, bo to przysparzało dodatkowej pracy. Sprawdzała cały dzień, czy mama nie ma mokrej pieluchy, bo robiły się odparzenia, czy nie zabrudziła pościeli. Smarowała ciało oliwką, żeby nie było odleżyn, pudrowała wszystkie zakamarki. Pilnowała, czy leży na czystym, na równym. Odwracała na boki.
Starała się nie krzyczeć: Ja już tego nie wytrzymam, mamo! Czasem miała wrażenie, że za chwilę rozerwie ją na strzępy z bezsilności.
Całowała matkę w czoło, jak obok niej przechodziła. Patrzyła jej w oczy (kiedy przestała już zupełnie mówić, jedyny kontakt utrzymywały przez oczy), mówiła do niej do chwili wyjścia z domu, bo mama nie lubiła, jak córka wychodzi.
- Zostawiłam sobie cztery godziny pracy dziennie w aptece - mówi Anna. - To był mój oddech, wolność. Wtedy opłacony opiekun zostawał z mamą. Wracałam jak na skrzydłach, po drodze robiłam zakupy. Czasem ktoś mnie zabierał na koncert lub do teatru. Podjeżdżał pod dom, jechaliśmy na godzinę i zanim brawa się skończyły, już byłam z powrotem.
Przygotowywała kolację, zmieniała pieluchę. O ósmej wieczorem mogła sama coś zjeść - pierwszy raz w ciągu dnia. Jeszcze pranie, sprzątanie, gotowanie na jutro. O pierwszej, drugiej w nocy był czas na przyjemności. Czytała gazety, których stosy piętrzyły się w domu. Potem wyłączała lampkę i w ciemności nasłuchiwała oddechu mamy. Zasypiała dopiero, gdy mama zaczyna równo oddychać. W innym razie nie wolno było spać! Chorzy na alzheimera mogą na przykład zadusić się rąbkiem poszewki, którą przypadkiem wciągną do ust, ale nie będą potrafili już wypuścić. Wstawała rano. Nie myślała o przyszłości, skupiała się na dniu dzisiejszym.
- Pomagały mi słowa Scarlett O'Hary: "Nie chcę teraz o tym myśleć. Pomyślę o tym jutro".
- Nigdy, ani przez chwilę, nie pomyślała pani, żeby oddać mamę do domu opieki? - pytam.
- Znajomy ksiądz powiedział mi, że wśród tych, którzy oddali tam swoich bliskich, nie ma ludzi bez wyrzutów sumienia - odpowiada. - Ja bym i tak spędzała cały czas tam, przy mamie. Bo kto by się nią zajął jak ja? Kto by wiedział, gdzie posmarować, jak nakarmić, jak przytulić i pogłaskać? Wolałam, żeby była ze mną. Czasem ktoś mi radził, żebym zrobiła sobie wakacje, pojechała do sanatorium i oddała mamę na dwa tygodnie. Nie mogłabym. Jedno z przykazań mówi, żeby czcić swoich rodziców. Ja to potraktowałam serio. Ale nie potępiam nikogo, kto oddaje bliskich do takich domów.
Anna jest samotna. Planuje, że późną starość spędzi w domu opieki.