nie jestem Samarytanką

Tu dzielimy się naszymi historiami związanymi z chorobą Alzheimera lub innymi demencjami.
Iwona
Posty: 63
Rejestracja: piątek 13 sty 2012, 18:07

Re: nie jestem Samarytanką

Post autor: Iwona »

I zobaczycie obie Panie, że Wasi chorzy będą się cieszyć z wizyt, a Wy musicie ich odwiedzać. Najczęściej jak to moźliwe. Pilnować, żeby mieli wszystko, co potrzebne. A Wy same będziecie mieć choć spokojne i przespane noce, a co za tym idzie siłę i chęci do życia.
Wydaje mi się, że większość starszych osób nie chciałaby być ciężarem dla swoich bliskich. Myślę, że może i w Polsce niedługo opieka nad seniorami będzie na lepszym poziomie, bo nasi obecni decydenci też niedługo będą potrzebować opieki.
Najlepiej jest oddawać do domu opieki chorego już nie w pełni świadomego. Oczywiście moim zdaniem.
Choć zdaję sobie sprawę z tego, że gdyby ktoś z moich bliskich był osobą leżącą, ja nie byłabym w stanie opiekować się taką osobą. Bo wkrótce sama potrzebowałabym opieki.
Awatar użytkownika
malwa
Posty: 58
Rejestracja: niedziela 14 kwie 2013, 23:42

Re: nie jestem Samarytanką

Post autor: malwa »

Artykuł z tygodnika Polonii Kanadyjskiej "GONIEC" z 01.11.2013 r. m. in. o tym jak "dobrze" jest staruszkom w Kanadzie. Autor artykułu: Krystyna Starczak-Kozłowska. Polecam!

Każdego dnia umiera dzień...

"Bo ta Ziemia to gospoda w ogromnej naszej podróży..." – słowa Juliusza Słowackiego w sposób poetycki, lecz bardzo precyzyjny określają istotę naszej egzystencji! Życie – wędrówka w czasie... Gdybyśmy zdawali sobie sprawę, że każdego dnia umiera dzień naszego życia, może bardziej cenilibyśmy każdy z mijających dni...
Kres naszej ziemskiej egzystencji zawsze wiąże się z osobistym dramatem człowieka. Jakże trudno przyjąć wieść, że oto zbliżamy się do końca owej wędrówki, do tej niewiadomej, każdemu wyznaczonej granicy, za którą kryje się nieznane: wieczność dla wierzących, nicość według innych...
Od zarania dziejów człowiek usiłuje przezwyciężyć głęboką sprzeczność między tym, że jako istota myśląca, wyrasta ponad naturę, a jako istota biologiczna, fizyczna, podlega przemijaniu i unicestwieniu. Filozofia i religia stara się znaleźć wyjście z tej antynomii. Heidegger powiada, że żył autentycznie, bo pogodził się ze skończonością swego bytu i stąd czerpał poczucie swej niepowtarzalnej wartości. Egzystencjalista Sartre, dla którego śmierć to zniszczenie możliwości tworzenia wartości przez człowieka i koniec jego wolności – też doszedł w końcu do wniosku, że godząc się z absurdem śmierci, jednostka zdobywa jednak wolność i autentyczność istnienia.
Dla żadnej religii śmierć nie jest absurdem, lecz przedsionkiem do wieczności.

***
A jednak my, obywatele XXI wieku, ukształtowani w kręgu cywilizacji konsumpcyjnej, wyrastamy w przekonaniu, że jeśli na ziemi jesteśmy tylko raz, niepowtarzalny nigdy więcej, to musimy życie wykorzystać w pełni, by mieć z niego namacalny profit. Poprzednie epoki, zwłaszcza Średniowiecze, uczyły ludzi pokory wobec życia i przemijania, a człowiek jawił się w tamtych czasach, zarówno w nauce jak i w sztuce, jako istota z prochu powstała i w proch się obracająca. Poczucie ludzkiej nicości wobec Sacrum i wieczności pomagało naszym przodkom przyjmować życie i śmierć w pokorze – a bez pokory nie ma mądrości.
Trudnej sztuki umierania uczyli się ludzie minionych wieków od swych rodziców i dziadków, wysoko stawiany był bowiem majestat śmierci i rzekłabym, jej rytuał. Cała rodzina opiekowała się odchodzącym człowiekiem, a potem gromadziła się u łoża umierającego, by czułym skupieniem i modlitwą pomóc mu w przekraczaniu progu wieczności. Jeszcze w początkach XIX wieku, gdy ksiądz szedł z wiatykiem, nawet ludzie nieznani rodzinie mogli wejść do komnaty, w której leżał umierający, i asystować nabożnie przy jego ostatnich chwilach...

Śmierć stawała się oczyszczającym przeżyciem zbiorowości. Na pewno łatwiej było umierać przy takim poczuciu wspólnoty ludzkiego losu...
Jedno jest smutne: w naszej epoce odebrano śmierci jej majestat. Najpierw staniała masowo zadawana w gułagach i obozach koncentracyjnych, a potem, w czasach pokoju, stawała się powoli rzeczą wstydliwą, ukrywaną, spędzaną na margines spraw, którymi zajmują się społeczeństwa cywilizowanych krajów i ich środki masowego przekazu. Często bywa, że w szpitalu umiera się prawie bezimiennie za parawanem, by nie przeszkadzać innym chorym. A w domach opieki można "umierać", wegetując całymi latami, bo człowiek bez bliskich, zwłaszcza w starości – często nie odnajduje sensu dalszej egzystencji...

Miałam starszego znajomego w Toronto, którego spotkał taki los. Był ojcem dwóch bogatych córek, które szybko oddały go do Domu Spokojnej Starości, by sprzedać jego dom i podzielić się należnością. Był w niezłym stanie, chodził, ale tam nabawił się odleżyn od siedzenia! Siedział i czytał, a umysłowo był tak sprawny, że inteligencją młodych przewyższał. Córki jednak nie miały czasu go odwiedzać, niepomne, że on kiedyś poświęcił wszystko, by zapewnić im dobre życie w Kanadzie. Pogrążony w bólu zawiedzionych uczuć nie miał ochoty rozmawiać z ludźmi i gdy odwiedzałam go, na ogół milczał. W końcu przestał w ogóle się odzywać – siostra przełożona powiedziała mi, że jest we władzy przeogromnego stresu z tęsknoty za bliskimi. Prosił tylko o przynoszenie mu książek i gazet, które czytał do końca.
Córka z Toronto zapomniała o nim zupełnie, miała podobno swoje problemy, a ta z Montrealu przyjechała w końcu i tak mi się zwierzyła w korytarzu, szepcąc te słowa z pasją do mego ucha: – Gdyby tak ojciec umarł teraz, gdy tu jestem przez te dwa dni... Tak, nie kryła, że wówczas nie musiałaby już drugi raz przyjeżdżać i tracić czasu na kolejny dojazd. Niestety ojciec sprawił jej przykrą niespodziankę, umarł dopiero po paru latach absolutnej samotności i spowodowanej tym głębokiej depresji...

Znałam tu, w Toronto, i inne dorosłe, dzieciate już dzieci, które przyjeżdżały do ładnie utrzymanego, eleganckiego domu swych starych, ale jeszcze nieźle trzymających się rodziców, by ich namawiać na Dom Spokojnej Starości, a argumentów przy tym używały takich: – Mama teraz jeszcze dobrze chodzi, ale za miesiąc, dwa może mama chodzić z trudnością, a nawet się przewracać...
Z okrutną bezwzględnością, ale obłudnie słodkim głosem 50-letnia córka straszyła swobodnie poruszającą się po domu matkę i ojca ich przyszłą, nieuniknioną, a ponoć bardzo prędko mającą postępować nieudolnością, oczywiście tylko "w trosce" o ich los, aż w końcu rodzice ugięli się i odwiedzili ów Dom, w którym mieli mieć oddzielny pokój. Wrócili jacyś smutni i przygnębieni, a na moje pytanie, jak im tam się podobało, odpowiedzieli cicho:
– Tam było bardzo elegancko, ale wszyscy wyglądali tak, jakby za chwilę mieli zapłakać...
Wkrótce tych dwoje ugięło się pod presją dzieci i powiększyło grono mieszkańców owego smutnego domu opieki...
***

Chciałabym w tym tunelu, jaki stwarza bezduszność wobec ludzi starych w cywilizacji konsumpcyjnej – zapalić światełko, pokazać, że tak być nie musi.
Przekonałam się o tym, obserwując w Polsce, jak rodzina Beaty Sawicz ze Szczecina, córki zmarłego dwa lata temu majora Jana Gajdzisa (zamieściłam tu, w Kanadzie, w "Gońcu" wywiad z nim pt. "Teolog w mundurze"), zajmowała się aż do śmierci matką, wdową po owym Janie Gajdzisie, ciężko chorą na Alzheimera. Ze zdumieniem patrzyłam, jak Beata, aktywnie pracująca zawodowo na półtora etatu jako pedagog w domu dla trudnej i zagubionej młodzieży, zorganizowała cały sztab rodzinny do opieki nad chorą matką. Wraz z mężem Leszkiem uważali to zresztą za sprawę tak naturalną, iż nie wyobrażali sobie, że mogłoby być inaczej. Podczas spotkania Beata, wiedząc, że jestem dziennikarką, pragnęła nawet podzielić się z czytelnikami doświadczeniem, jak opiekować się bliską osobą, która zapadła na tę chorobę. Posłuchajmy zresztą jej zwierzeń:
– Pierwszy raz usłyszałam o chorobie Alzheimera podczas studiów, na wykładach z psychiatrii; oglądałam film fabularny opowiadający historię chorej na Alzheimera amerykańskiej pisarki, czytałam biografie prezydenta Ronalda Reagana i aktorki Rity Hayworth. Nie przypuszczałam wówczas, że nadejdzie czas, gdy choroba nie będzie dla mnie tylko jednym z wątków filmu lub książki, czy materiałem do wkucia na egzamin, lecz stanie się codziennością w moim domu... Gdy lekarz postawił diagnozę, opisywane w medycznych publikacjach objawy nie były jeszcze widoczne u Mamy i nie wyobrażaliśmy sobie, że któregoś dnia może spotkać to i Ją...
– Po śmierci męża, Jana Gajdzisa, Twoja mama była już w takim stanie, że wszyscy myśleli, że oddacie ją do domu opieki, bo przecież intensywnie pracujecie zawodowo oboje z mężem... – spytałam.
– Jak można w ogóle o to pytać, przecież jesteśmy ludźmi! Chcieliśmy mamę z ojcem wziąć do siebie wcześniej, specjalnie dla nich przebudowaliśmy wnętrze domu – żeby mieli swoją intymność. Ale ojciec umarł rok przed Mamą... Leki spowalniały u Mamy proces chorobowy, ale go nie zatrzymały, cud uzdrowienia nie nastąpił. Mama przeszła całą drogę wyznaczoną przez Alzheimera: piękna, inteligentna, błyskotliwa kobieta zmieniła się w bezbronne, całkowicie zależne od opiekunów maleństwo. I odeszła do Boga... Mówię i łykam łzy – dlaczego więc wracam do rozpaczy i udręki? Bo chcę pomóc tym wszystkim, którzy tak jak ja niedawno, poszukują rzeczowej wiedzy, porady, praktycznych wskazówek, dzięki którym łatwiejsze będzie pogodzenie się z nieuniknionym, przezwyciężenie obezwładniającego lęku przed nieznanym...
Pomyślałam sobie, że te porady nie bardzo się przydadzą, bo artykuł ma być opublikowany w Kanadzie, a tu starych, zdrowych i chorych oddaje się bez ich szemrania do domów opieki. Ale nie przerywałam Beacie, bo zrozumiałam, że wszystko, co ona przeszła i przemyślała, może dotyczyć również każdego z nas. I Beatka mówiła dalej:
– Potencjalnych opiekunów proszę, by za podstawę wszelkich działań podejmowanych w ramach opieki nad bliską osobą chorą na Alzheimera przyjęli zasadę: OPIEKUN ZAWSZE MUSI BYĆ KROK PRZED CHORYM. Co to znaczy? Proste – musimy przewidzieć najbardziej nieoczekiwany rozwój każdej sytuacji, wyobrazić sobie najbardziej absurdalne zachowania naszej bliskiej, kochanej osoby. Więcej nawet – musimy przewidzieć jej reakcję na nasze działanie, okazane emocje, wypowiedź. Nie będzie to łatwe, ale warto wykształcić tę umiejętność. Mogę podać całe mnóstwo przykładów, gdy zastosowanie tej zasady uchroniło moją Mamę przed przykrymi konsekwencjami. Wybiorę kilka z nich:
– Wprowadzenie poważnych zmian w mieszkaniu pod kątem bezpieczeństwa. Wymaga to dużego wysiłku (przemeblowanie, drobne przeróbki, kupno niezbędnych przedmiotów) i czasu, jednak zapewniam, że gdy porównamy życie w starym porządku do nowego, nie uwierzymy, że tak długo zwlekaliśmy z podjęciem decyzji. Jakie to zmiany? Całe mnóstwo, wymienię kilka: zabezpieczenie gniazdek elektrycznych, założenie bezpiecznych zamknięć w oknach, zainstalowanie zamków w drzwiach do pomieszczeń, w których osoba chora nie może przebywać sama (kuchnia, łazienka), usunięcie wszelkich drobiazgów, które mogłaby niechcący zniszczyć lub zrobić sobie krzywdę.
– Zmiany w garderobie. Nadszedł czas, gdy trzeba było odłożyć eleganckie garsonki, pantofle na obcasach, futro i kupić wygodne dresy, sportowe buty, ciepłą kurtkę. Musimy pamiętać, że to my będziemy ubierać swojego podopiecznego, dlatego wybieramy rzeczy, które założymy bez trudu.
Czynności z ubieraniem czy kąpielą trzeba wykonywać sprawnie i szybko, żeby nie narażać kochanej osoby na stres.
– Zmiany w serwowaniu posiłków. Ponieważ zdawałam sobie sprawę, że kiedyś nadejdzie czas, gdy trzeba będzie Mamę karmić, starałam się wykorzystać jej umiejętność samodzielnego jedzenia jak najdłużej. Dlatego ograniczyłam w menu zupy i sosy (posługiwanie się łyżką w pewnym momencie stało się kłopotliwe). Podawałam Mamie pokrojone warzywa, mięso, sery, owoce, pieczywo, pierogi itd., by mogła jeść wygodnie, bez sztućców, nie brudząc się...
Tak oto serdecznie i troskliwie kochająca córka poczyniła wszystkie starania, by matka mogła egzystować w jej rodzinie mimo poważnej, nieuleczalnej choroby. Recz w tym, że Beatka opiekę nad mamą zorganizowała w rodzinie wielopokoleniowej. Zajmująca parterową połowę domu teściowa, a także mieszkająca gdzie indziej jej siostra Marysia, obie na emeryturze, zgłosiły chęć pomocy w opiekowaniu się chorą, zwłaszcza nocami. Dopóki chodziła, nie można jej było zostawić samej na chwilę, no i nocami w jej sypialni te trzy osoby na zmianę"spały", a użyty tu cudzysłów jest uzasadniony, bo Dziuńka (imię mamy) często dużą część nocy wędrowała, więc spania raczej nie było. Jak Beatka szła wcześnie rano do pracy, to przychodziła "spać" z Mamą teściowa albo teściowej siostra. Jeśli któraś z nich nie mogła być z jakiegoś powodu, jedno z trójki dorastających dzieci Beaty pilnowało babci albo mąż Beaty, Leszek, notabene menedżer dużego przedsiębiorstwa. Systematycznie trzeba było chodzić z Mamą do toalety, zmieniać pampersy...
Wiedziałam, że w miarę postępu choroby zaczynają zanikać wszystkie umiejętności...
– U Mamy było bardzo charakterystyczne, że ostatnie słowa, jakie przestała mówić, to były zwroty grzecznościowe: "proszę", "dziękuję". Też uderzające było, że nawet karmiona łyżeczką, gdy jadła mechanicznie, jakby bezwiednie, to robiła to w sposób bardzo elegancki, bez mlaskania, siorbania. Taką damą pozostała do samego końca. Przygotowywałam Jej posiłki lekkostrawne, bogate w białko i witaminy: mięso z kurczaka lub indyka gotowane z warzywami, kaszki dla niemowląt z bananem, twarożek z jajkiem lub miodem, soki dla niemowląt, napoje wysokobiałkowe. Nie wiedziałam, czy Jej smakuje, czy jest jeszcze głodna, czy Jej zimno, czy ciepło, czy wygodnie. Wszystkiego się domyślałam. Pielęgnowałam Ją tak, jak się pielęgnuje kilkumiesięczne niemowlę: kąpiel, pampersy, karmienie, przytulanie...
– Jak poradziliście sobie, gdy mama przestała chodzić...?
– ...było to osiem miesięcy przed jej śmiercią. Nie było już wówczas konieczne spanie w jednej sypialni, ale w nocy trzeba było sprawdzić, czy się nie odkryła, nie spociła, czy nie trzeba zmienić pampersa – wtedy przebierałyśmy ją, zmieniałyśmy pościel. Miała łóżko elektryczne z regulowanym podnoszeniem, materac antyodleżynowy. Przenosiłyśmy ją na krzesełko toaletowe na kółkach, codziennie była kąpana w wannie – pomagała nam też pielęgniarka. Ostatnie miesiące to było już zupełnie jak opieka nad niemowlęciem... Przez jej krańcową nieporadność, powodującą, że znałam każdy zakamarek jej ciała, stawała mi się jeszcze bliższa... Tak oddawałam miłość Tej, która dała mi życie i miłość od urodzenia, nauczyła być człowiekiem.
Bo mama wysoko stawiała ludzką godność, była prawdziwą damą, a kiedyś na co dzień miłośniczką poezji...
Beatka, gdy to mówi, nie może pohamować łez... Jej ból rozstania był tak wielki, że po pięknym, uroczystym pogrzebie mamy, poczuła się krańcowo załamana, ale już pół roku po stracie odzyskała siłę wewnętrzną, a nawet poczuła w sobie podwojoną energię... Miłość tak naprawdę wymaga trudu i wytrwałości – dała temu wymowne świadectwo... A sama też zdobyła bolesne, ale piękne, pełne czułości doświadczenie odchodzenia bliskiego wśród bliskich. "Śmierci tak potrzeba się uczyć jak życia" – stwierdził poeta, Leopold Staff. W trudnej sztuce umierania możemy sobie wzajemnie pomóc.
Ale człowiek człowiekowi może pomóc tylko przez miłość – zauważył już Eurypides...
***
Chciałabym tu jeszcze nawiązać do znanego w Polsce filmu Piotra Trzaskalskiego z 2012 roku, pt. "Mój rower" ze Żmijewskim w roli dojrzałego pod względem wieku syna, wiozącego swego ojca do domu opieki, i z Michałem Urbaniakiem wcielającym się w postać owego ojca, światowej sławy muzyka. Notabene Urbaniak gra tu właściwie samego siebie, bo sam jest muzykiem o światowej sławie. Wieziony samochodem przez syna i wnuka w wiadomym kierunku ojciec wysiada panicznie jeszcze przed domem starców, nie chce tam wejść, bo zdaje sobie sprawę, że pobyt tam przecina więzy rodzinne, jakże ważne dla każdego, a zwłaszcza dla ludzi u schyłku życia. W końcu po wielu perypetiach oraz wewnętrznych zmaganiach syn potrafił to zrozumieć, wyjść poza zmienioną, chłodną mentalność ludzi cywilizacji technokratycznej. Nie oddał ojca do domu opieki – i tak relacja rodzinna została odnowiona, a nawet zacieśniona...

Rzecz w tym, że dla Polaków jest to ciągle jeszcze problem etyczny: co robić ze starym rodzicem? Najbardziej bezproblemowo jest oddać go do tak prześlicznie nazwanego "domu złotej jesieni". Jedna z mych koleżanek, gdy podjęła decyzję o oddaniu tam matki i powiadomiła ją o tym, a matka w odpowiedzi spuściła tylko wzrok i milczała – ta moja koleżanka zwierzyła mi się krótko: – Poczułam się wówczas jak pies...

W Kanadzie by się tak nie poczuła. Tu taka kolej rzeczy jest normą. Tu śmierć nie mieści się w lansowanym stylu życia, którego celem jest najczęściej sukces namacalny, wymierny, zwłaszcza materialny, związany z tym sukces towarzyski, no i komfort i wygoda, wygoda, wygoda... Stało się niemal obyczajem w Ameryce i w Kanadzie, że starsi ludzie, jeszcze nawet zdrowi i panujący nad sytuacją, już sami chcą iść do domu opieki, usunąć się z firmamentu rodzinnego, by w czymkolwiek nie utrudnić lub broń Boże przeszkodzić choćby chwilowo własnym dzieciom w ich życiu czy karierze. Sami zresztą na ogół kiedyś oddali tam swoich rodziców – i tak zamyka się zimne, rzekłabym polarne koło amerykańskiego stylu życia, w którym dominują rodziny jednopokoleniowe oraz wypieszczeni jedynacy lub wychowywana dziś na egoistów dwójka dzieci...

Pamiętamy stary film "Drewniany talerz", gdzie ojciec oddany do domu opieki, odprowadzającemu go synowi daje w podarunku drewniany talerz z komentarzem: – Tobie też się przyda, gdy kiedyś tu się znajdziesz...

***

Tak, niestety, mści się, osłabiając nas wewnętrznie obserwowana dziś zimna i egoistyczna postawa poniesionego pychą człowieka XXI wieku, który chce wykreślić śmierć ze swego rejestru. Można udawać póki co, że śmierci nie ma, niemniej postawa bezproblemowej beztroski doprowadzonej do absurdu ma w cywilizacji konsumpcyjnej swoje groźne następstwa: życie ludzkie traci swoją cenę i godność – trzeba umierać samotnie w małym pokoiku w domu starców, a dochodzi do tego, że grono najbliższych bynajmniej nam nie towarzyszy, bo każdy zajęty jest swoimi przyziemnymi sprawami... I gdy przychodzi to nieuniknione, pozostaje panika, ból rozliczania się z nie tak przeżytym życiem... Tak mści się chęć wykreślenia śmierci z życia, co tak mądrze i wnikliwie ujął Gogol: "Kto odrzuca śmierć, odrzuca życie"...
Dlaczego więc tyle miejsca poświęciłam w tym artykule kochającej opiece córki nad matką chorą na Alzheimera? Ktoś powie: to oderwany przypadek. Oczywiście nie każdy może, jak Beatka ze swą rodziną, udzielić aż tak wysoce zorganizowanej pomocy ciężko chorej i odchodzącej matce. Bo do tego potrzebna jest wielopokoleniowa rodzina pełna dobrej woli. Ale ci, którzy rozumieją mądrość biblijnego powiedzenia: "jedni drugich brzemiona noście", doświadczają w swym życiu, że takie podejście obu stronom wychodzi na dobre. Kochający, czuły stosunek do tych, którzy odchodzą, tworzy silne poczucie ludzkiej wspólnoty, tak potrzebne w XXI stuleciu, by nie poczuć się, wraz z wiekiem, wyobcowanym, niepotrzebnym. Zwłaszcza gdy maleją z dnia na dzień siły witalne...

A czy zauważyliście, jak uczuciowy jest w Polsce stosunek do zmarłych, widoczny na co dzień na cmentarzach, gdzie groby są stale i systematycznie odwiedzane, pielęgnowane, a większość z nich przez cały rok ubrana jest kwiatami? No a 1 listopada odbywają się w całej Polsce masowe, obejmujące cały kraj wędrówki do grobów rodziny, przyjaciół, znajomych i oczywiście bohaterów poległych w obu wojnach światowych czy ofiar komunizmu. No i cmentarze tego dnia są po prostu przemienione – nie tyle rozjaśnione i rozświetlone, bijące łuną do wieczornego nieba, co wręcz jakby "gorejące" od tysięcy świec i zniczy, a zapełnione takimi tłumami bliskich zmarłym, że nie można się przecisnąć...
Ukojeni ciepłym i serdecznym obcowaniem ze starszymi ludźmi w utrzymującej ścisłe uczuciowe więzy wielopokoleniowej rodzinie, a także stale odnawianym uczuciowym kontaktem z cieniami naszych drogich zmarłych – sami godzimy się niejako z faktem, iż w istocie wszyscy idziemy w tym samym kierunku... Zyskujemy energię, godność i wewnętrzny spokój, a co za tym idzie poczucie sensu istnienia czasowych tylko mieszkańców naszej małej planety Ziemia, których tuż za progiem śmierci czeka wieczność...

Już Erazm z Rotterdamu zauważył, że "dla człowieka szczytem szczęścia jest być gotowym być tym, kim jest".

Krystyna Starczak-Kozłowska
Iwona
Posty: 63
Rejestracja: piątek 13 sty 2012, 18:07

Re: nie jestem Samarytanką

Post autor: Iwona »

Nie ma nic gorszego, jak oddać chorego pod opiekę wyspecjalizowanej placówki i go nie odwiedzać. Tak jak opisano w armtykule. Trzeba tam być codziennie!
Kilka dni temu był w "Gazecie Wyborczej" dodatek poświęcony chorobie Alzheimera.
Bardzo ciekawy. O opiece nad chorym też było sporo. I o opiekunach, najczęściej ludziach starszych.
Każdy przypadek jest indywidualny. Co innego jest gdy liczna rodzina (ze strony osoby chorej) opiekuje się chorym i mogą się dzielić obowiązkami. Inaczej jest gdy opiekun jest sam. Ważna jest sytuacja materialna, bo przystosowanie domu pod potrzeby chorego to są duże koszty. Opiekunki też kosztują. W Polsce do opieki się dopłaca. W zależności od sytuacji materialnej.
Ja myślałam o zawożeniu mamy, oczywiście gdy to jeszcze miało sens, do Centrum Alzheimera na Oddział Dzienny, gdzie chorzy mają zajęcia do wyboru, jakieś występy. Ale niestety przerosło to moje możliwości dopłaty. Opieka społeczna zostawia 1500 zł, resztę zabiera. Po opłaceniu mieszkania i mediów, i moich leków, nie starczyłoby mi na jedzenie.
Dlatego nie mozna generalizować. Decyzja jest z pewnością trudna.
Uważam, że jeśli się umieszcza chorego w placówce, z pewnością nie powinna to być osoba, która jest jeszcze świadoma.
niki
Posty: 21
Rejestracja: sobota 17 sty 2015, 19:55

Re: nie jestem Samarytanką

Post autor: niki »

Trochę się nazbierało do odpowiadania, ale czas nie zając, nie ucieknie.

Witaj, Iwono.

Wigi, zdecydowanie lepiej brzmi alheimerowiec, niż alzhheimeryk. ;) Zresztą z tym słowem zetknęłam się wielokrotnie, często w świecie medyków, a nie tylko w mediach i zapewne w którymś momencie, jak i wiele innych, nowych słów, po prostu wskoczy na listę. Raczej trudno mówić "człowiek chory na chorobę Alzheimera", alzheimerowiec jest prościej. W każdym razie ja tego słowa używam od lat i używać będę.

Nie wciskaj mi bzdur, że mylę uporczywą terapię z eutanazją. Co prawda, uważam, że eutanazja w niektórych przypadkach jest jedynym sensownym rozwiązaniem, ale pewnie w Polsce minie wiele dziesiątków lat, zanim zostanie umożliwiona. Ja w sytuacji choroby nieuleczalnej, związanej z długotrwałym ograniczeniem ruchu, nieustającym bólem i zależnością od innych, chciałabym móc odejść z tego świata jak najprędzej, w chwili kiedy życie straci jakikolwiek sens, a zostanie tylko cierpienie. Tylko inteligentni inaczej i ci, którzy nigdy nie widzieli kogoś umierającego w niewyobrażalnym cierpieniu, mogą głosić niewiarygodne bzdury, że cierpienie ma jakikolwiek sens i jeszcze większe, że uszlachetnia. Potrafimy, choć zawsze również z bólem duszy, rozstać się z nieuleczalnie chorymi zwierzętami. Dlaczego zatem ludzie, przez wielu zupełnie niesłusznie uważani za istoty "wyższe", mają tak straszliwie cierpieć?

Natomiast faktycznie, na mój własny użytek, kwalifikuję stawanie na głowie, by alzheimerowcy i im podobni, przewlekle chorzy, przeżyli jeszcze tydzień, miesiąc czy pół roku, jako coś zupełnie niedorzecznego, niepotrzebnego i na dodatek zupełnie niezgodnego z naturą, która najlepiej wie, komu jeszcze warto pomóc, a w czyim przypadku nie ma to najmniejszego sensu. Są to sytuacje, kiedy powinno się chorym pozwolić godnie, ale jak najszybciej, bez przedłużania cierpienia, odejść. U alzheimerowców i u wielu innych chorych taki moment nadchodzi zazwyczaj wtedy, gdy chory traci świadomość. Oczywiście, pomijam tu niektóre ofiary różnych zdarzeń losowych i choćby klinice Budzik kibicuję z całego serca.

Ot, mam kolejny przykład medyczny. Swojego czasu na oddział chirurgiczny trafiła starsza kobieta z nowotworem jelita grubego, w stadium zaawansowanym, z licznymi przerzutami. Kobieta była dobrze po 80-tce, a więc jej czas i tak się zbliżał. Nie było mowy o żadnej terapii. Ale po jakimś czasie chirurdzy wpadli na "genialny" pomysł, by sobie ją zoperować. Po co, tego nie wiem do dziś. I zoperowali. Skutki były łatwe do przewidzenia, atonia jelit. Perystaltyka siadła zupełnie, więc faszerowali ją lewatywami, oczywiście, bezskutecznie, za to wymęczyli ją nieziemsko. I znowu ją otworzyli. Można powiedzieć, że szczęśliwie serce tego wszystkiego nie wytrzymało i pacjentka, cierpiąc straszliwie, zmarła w bodajże pierwszej dobie po drugiej operacji. Czy opisane działania medyczne miały choć jedne pozytyw? Z punktu widzenia pacjentki, na pewno nie. Te dwa tygodnie spędzone na oddziale nie były życiem.

W MOdSOoN jest cała dokumentacja mamy, rok wcześniej orzeczono umiarkowany stopień niepełnosprawności, ale w międzyczasie spadły do 15 wyniki w MMSE i jednocześnie zmiany widoczne na TK pogłębiły się w ciągu 3 lat o około 30%. Tyle, że komisja zajęła się kwestiami gastrycznymi i jakby nie doczytała dołączonego wyniku testu, a w przypadku TK zadowoliła się wyłącznie opisem, analogicznym do poprzedniego. A proponowałam do wglądu i porównania obie płyty z zapisem TK. Różnice są widoczne gołym okiem nawet dla zupełnego laika. Niniejszym sporządziłam odwołanie i wczoraj wysłałam. Jako że kwestie prawnicze mam rozwiązane, więc i odwołanie było sążniste. Zobaczymy, jakie będę efekty. Tym bardziej, że odwołanie pisałam jako ja, bo wreszcie załatwiłam pełnomocnictwo. Dam znać, jak poszło, bo jeśli się uda wszystko załatwić po mojej myśli, to zapewne wzór odwołania może być na forum przydatny.

Co do kwalifikacji choroby Alzheimera, to chyba nikt nie zwrócił na to wcześniej uwagi. Wszyscy tu zdają sobie sprawę z tego, że ch. Alzheimera ma podłoże czysto neurologiczne, ale prawo uważa inaczej. Otóż prawo, a konkretniej mówiąc ustawa w par 32. pkt 2 (Dz.U.2003.139.1328 z dnia 2003.08.08) uważa, że choroby choroby otępienne są chorobami wyłącznie psychicznymi i taka jest też kwalifikacja ch. Alzheimera w MOdSOoN-ach. Moim zdaniem powinno być nieco inaczej i to podniosłam również, powinno się takich chorych kwalifikować również i z pkt-u 10, chorób neurologicznych. Ale zapewne tak jest im wygodniej i taniej, bo odpada automatycznie kwestia kart parkingowych - chorobom psychicznym nie przysługują, przysługują wyłącznie "zakwalifikowanym" chorobom neurologicznym i narządu ruchu. Nie ma to jak "oszczędności". ;)

Wirginio, w medycynie często trzeba dokonywać wyborów. W podanym przez mnie przykładzie profesor jest normalnym, porządnym człowiekiem, a nie przestępcą, dlatego uważam, że to jemu, jako człowiekowi wartościowemu, należy pomóc w pierwszej kolejności. Niestety, takich wyborów trzeba dokonywać. Jako że organów do transplantacji jest bardzo mało, a potencjalnych biorców bardzo dużo, komisje kwalifikujące do przeszczepu mają naprawdę trudne zadanie i poważne dylematy.

Co do zapewniania potrzeb psychicznych i emocjonalnych to kwestia jest prosta. Ktoś może, ktoś nie może. Ktoś chce, ktoś nie chce. Ktoś widzi w tym sens, ktoś nie widzi. Ktoś ma nadmiar czasu na takie rzeczy, komuś czasu brakuje. Ktoś może nie pracować, inny nie może się lenić. Komuś sprawia radość bycie niewolnikiem, inni niewolnikami nie mają zamiaru zostać. Dla mnie czas, kiedy mama byłaby dłużej w szpitalu, byłby wytęsknionego czasem odpoczynku. Ale mamie fizycznie nic nie dolega. Mnie, co chyba nie wymaga tłumaczenia, bardziej zależy na zapewnieniu potrzeb mojemu powypadkowemu mężowi i na przywróceniu go jak najszybciej do jak największej sprawności i to jest na pierwszym miejscu. Bo on ma szansę. Mama już nie jej nie ma, nigdy sprawna nie będzie. Czyli przeznaczam swój czas na coś, co ma sens, bo inne działanie relatywnie sensu nie ma. Czasem dobrze jest podglądać naturę, choć może nam się wydać okrutna. Ale Matka Natura wie, co robi i nie bawi się w zbędne sentymenty. Zwierzęta nie marnują czasu na zajmowanie się słabym czy chorym potomstwem, bo oznaczałoby to gorsze warunki rozwoju dla zdrowego potomstwa i mniejsze szanse jego przeżycia. Tak więc zajmują się tylko tym potomstwem, które dobrze rokuje. I, choć wielu z nas wyda się to okrutne, ma to jak najbardziej sens. A choćby niektórzy uważali, że z otaczająca nas przyrodą nic nas nie łączy, to są w błędzie.

Tomku, uważam podobnie. Jeszcze przypomniała mi się historia, gdy rodzic zostawił na lotnisku dziecko z powodu trudności paszportowych, za to z kartką, z kim się skontaktować. ;) Faktem natomiast jest, że każdy człowiek, nawet w Polsce, ma ustawowe prawo do urlopu, czyli do wypoczynku. Mając alzheimerowca na głowie, jakoś to prawo dziwnie traci moc... A tym bardziej taki człowiek powinien móc regenerować siły, zanim skoczy z okna. W przypadku tej kobiety jej wyjazd odebrałam właśnie jako skok z okna, tyle że mniej drastyczny w skutkach. To było wołanie o pomoc kogoś, kto zwyczajnie ma wszystkiego dość. Gdyby była możliwość oddania ojca na te 2 tygodnie w jakieś bezpieczne miejsce, zapewne by to zrobiła, skoro do tej pory się nim zajmowała. Gdybym była sama, nie wiem, czy znalazłabym siłę, żeby poza dostarczeniem mamie jedzenia, picia, leków i czystych ubrań nie zwiać na trochę, gdzie pieprz rośnie. Jakoś w niektórych miejscach świata ludzie nie miewają takich dylematów. Ba, nawet czasem kontakty z rodzicami zrywają na tyle skutecznie, że nie wiedzą, czy oni jeszcze żyją. Może i w dzisiejszych, zaganianych czasach, to lepsze rozwiązanie? Pewnie czas pokaże.

Malwo , zupełnie inaczej do tego podchodzę. Pracując z ludźmi chorymi czy umierającymi nie można się każdym z nich przejmować, bo człowiek by zwariował. Obowiązuje taktyka "zamykania drzwi". Tak więc i odejście bliskich, zarówno ludzi jak i zwierząt, choć często okupione łzami , jest nieuniknione. I choć bardzo przeżywałam odejście najbliższych, a i odejście znajomych też jest dla mnie bardzo smutnym wydarzeniem, zwłaszcza, jeśli ich długo znałam i lubiłam, to trzeba umieć się z tym pogodzić. Ja rozwiązuję to nie rozpaczając tygodniami czy jeszcze gorzej, miesiącami, nad ich brakiem, a odwiedzając ich i, może to dziwne, ale również z nimi rozmawiam. U mojego taty i dziadków jestem zazwyczaj co tydzień, pogadam trochę, zapalam znicze, zmieniam kwiaty w wazonach, podlewam te w donicach, a zwierzaczkom zapalam świeczuszkę w oknie. Po co pogrążać się w bezsensownej, bo przecież nie wrócą żywi, rozpaczy? Tym bardziej, że z perspektywy czasu widać wyraźnie, że odeszli, bo nadszedł ich czas. Mój tata miał niemal lat 90. Do ostatniej chwili był sprawny, sam się mył, ubierał, golił, jadł. Tyle, że przez ostatnie miesiące nie wychodził już domu. Pewnego dnia zjadł drugie śniadanie, jak zwykle się po nim położył i odszedł w ciągu minuty. Uważam, że miał wyjątkowe szczęście. Umarł w domu, we własnym łóżku, bez strachu, bólu, drenów i aparatury. Czy miałoby jakikolwiek sens przedłużanie mu życia, choć w tym przypadku nie było szans, tylko dla mojej zachcianki? Tylko po to, żeby był dłużej na tym świecie? Żeby wegetował leżąc, w poniżeniu, w bólu? Nie. Nikt, z kim na ten temat rozmawiałam, nie miał innego zdania. Każdy mówi, że takiej śmierci można tylko pozazdrościć.

Iwonko, na pewno podtrzymywanie kontaktów ma sens. Jednakże codzienne odwiedziny w moim przypadku, o ile zajdzie potrzeba DPS-u i o ile uda się go załatwić, nie będą możliwe. Dom, o którym myślę, jest położony kilkadziesiąt km ode mnie, co takie eskapady wyklucza od razu. Za to jest pięknie położony, w miejscowości uzdrowiskowej, wśród lasów i ma dobrą opinię, a to uważam za ważne.

Co się działo po Ketrelu? Moja mama bierze go do dawna, teraz zwiększamy dawkę, ze względu na urojenia.

To, co opowiadasz o odwiedzinach, przypomina relację jednego z moich znajomych. Też mówi, że jego mama zawsze jest uśmiechnięta, jak go widzi, choć już nie mówi. Odwiedza ja raz na dwa tygodnie, na zmianę z bratem.

Oczywiście, na temat DPS-ów mam takie samo zdanie, jak i Ty. Na świecie jest to najpowszechniejsze rozwiązanie i nikt nie robi z tego problemu. Mało kto w dzisiejszych czasach ma możliwości, czas, zdrowie i predyspozycje psychiczne, by takim chorym się opiekować samemu. Ale Polska i Polacy nawet mentalnie są jak zwykle sto lat za... ;)

Tanganika, dobrze zrobiłaś. Nie można dopuścić, żeby za sprawą chorych w rodzinie reszta rodziny stawała się wrakami. To nie ma najmniejszego sensu.

Malwo, znam, choć niekoniecznie osobiście, takie starsze osoby, które same zdecydowały się na dom spokojnej starości. Mają tam znajomych, maja co robić, mają z kim pogadać. Mają opiekę medyczną na miejscu. I bardzo im to pasuje, w przeciwieństwie do nudnego siedzenia w domu i ławeczce przed blokiem. Z chorymi sprawa jest inna. Skoro nie mogą zostawać sami, skoro wymagają opieki, to zazwyczaj jest to nie tylko najlepsze, ale i jedyne rozwiązanie. Tak jak w przypadku mojej mamy. Gdy będzie wymagała stałej opieki, będzie to najlepsze i najbezpieczniejsze dla niej rozwiązanie.
Iwona
Posty: 63
Rejestracja: piątek 13 sty 2012, 18:07

Re: nie jestem Samarytanką

Post autor: Iwona »

Witaj Niki. :)

Gdy tak czytam po raz kolejny nasze tu wypowiedzi, ostatni wpis Niki, nasuwa mi się myśl oczywista. Dla mnie, naturalnie. Życie weryfikuje wszystkie nasze plany i założenia. W zasadzie niczego, co nie dotyczy nas samych nie można zakładać.
Np. codzienne odwiedzanie chorych w domu opieki. Gdy się zobaczy, że w pięknym, nowym i czystym domu, chory jest właściwej opieki pozbawiony, bo personel jest nieudolny, bo nie umie, albo jest go za mało (najczęściej tak jest z bardzo różnych powodów), wtedy sytuacja zmusza nas do większego zainteresowania się położeniem naszego chorego w takim miejscu. A i on sam, w resztkach świadomości czuje, choć twierdzi się, że nawet chorzy w śpiączce czują co się dzieje, że nie jest sam, że jego bliscy niepokoją się o niego i troszczą. Gdybym to ja miała jeszcze raz podejmować decyzję odnośnie wyboru opieki, nie oddawałabym chorego w miejsce oddalone ode mnie (niestety tak było w przypadku mojej cioci), bo wtedy dojazdy pochłaniają i czas i pieniądze. Bo prawda jest taka, że nawet najlepszy dom i jego personel musi czuć nasz oddech na swoich plecach. O tym zresztą piszą w publikacjach na ten temat. Im bardziej rodzina interesuje się swoim bliskim, tym bardziej personel dba o podopiecznego.
Bo tak jak piszesz Niki, troszczymy się o chore zwierzęta. Nie inaczej powinniśmy troszczyć się o naszych bliskich.
Ja, z uwagi na moje ówczesne możliwości, dzieliłam się opieką nad ciocią w domu opieki z zaangażowaną przeze mnie opiekunką.

Wszystkie opisywane tu przypadki są bardzo trudne i decyzje są i powinny być podejmowane indywidualnie w zaleźności od sytuacji. Bo chyba nie odkryję tu Ameryki, jeśli napiszę, że opieka w dobrej placówce, która i tak nigdy nie będzie w 100% bez zarzutu, kosztuje bardzo dużo pieniędzy. W przypadku mojej cioci, pieniądze były, zmarły mąż zostawił majątek. Wszystko, co do grosza zostalo wydane na opiekę. Oczywiście nie mam tu na myśli placówek samorządowych czy NFZ-towskich. Choć i te kosztują.

W opisywanej przeze mnie sytuacji, pieniądze skończyły się w grudniu 2013 roku. Po blisko czterech latach. Zaangażowałam się finansowo i ja, ale moje możliwoście teź się skończyły. Musiałam przenieść ciocię na garnuszek NFZ, ale w tym samym domu. Od 1 stycznia 2014 r. Zaraz została przeniesiona na inne piętro i stała się człowiekiem innej, dużo gorszej kategorii. Tam zaczął się koszmar. Gdy przychodziłam, widziałam tylko strach w jej oczach, próbę powiedzenia mi czegoś, ale nie byłam już w stanie domyślać się, co chciałaby mi przekazać. Rozmawialam wtedy z moją koleżanką, psychologiem klinicznym, pytałam i radziłam się jak pomóc. Mówiła, żeby maksymalnie stworzyć cioci warunki przypominające te, jakie miała pietro niźej. Powiesić znany kalendarz na ścianie, ustawić ten sam wazonik, kwiatki. Niestety nie dało się. Z pojdynczego pokoju trafiła na 6-osobową salę. Wokół smród, krzyki, jęki itp. To było tak przygnębiające, że wychodziłam stamtąd z płaczem. Byly wizyty u dyrektorki, pisma, interwencje. A najęta przeze mnie opiekunka przyjeżdżała codziennie, gratis, bez wynagrodzenia. Sama o tym zdecydowała. Ja nie miałam już pieniędzy, żeby jej płacić. Ciocia umarła 4 kwietnia. Po trzech miesiącach.

Pozostałam z wyrzutem sumienia. Wyrzutem tych trzech miesięcy. Nie miałam dość sił fizycznych, źeby zabrać ciocię do domu, do siebie. Mama wymagała już stałej uwagi, była już w mocno zaawansowanej chorobie. Zmarła w grudniu.

Mało jest osób, które miały podobne doświadczenia do moich. Miałam pod opieką jednocześnie dwie chore na Alzheimera staruszki, obie miały ponad 90 lat. Od początku choroby było trudno, bo były również chore z racji wieku na inne choroby.

Żeby zamknąć temat z mojej strony. Uporczywa terapia.... Mama.... Trafiła do szpitala, bo przewróciła się w domu. Nie upilnowałam. Mimo, że miałam oczy dookoła głowy :( . Rozcięła sobie łuk brwiowy. Konieczne było szycie.
Pogotowie przyjechało natychmiast. Zabrali do szpitala. W szpitalu okazało się, że była złamana szyjka kości udowej, zawał serca. Operować nie było można, z uwagi na stan serca (mama chorowała na serce), bo nie przeżyłaby narkozy. Mama jęczała, krzyczała. Znałam ją dobrze, widziałam jak strasznie cierpiała. Trafiła na oddział szpitalny na miarę 21 wieku, z cudowną opieką, warunkami. Podawana morfina spowodowała krwawienie z przewodu pokarmowego. Więc była gastroskopia. Trzeba było przestać podawać morfinę. Podawano inny lek. Już tak nie pomagał. Lekarze przez cały czas leczyli, choć nie dawali nadziei. Co kilka dni była reanimowana. W końcu zaprosili mnie na rozmowę i powiedzieli, że zapadła decyzja, że kolejnej reanimacji nie będzie. Bo nie dość, że trwa ok. godzinę, to jest dla chorego bardzo bolesna. I musiałyby być kolejne.
Przeniesiono mamę na oddział. Tam już tak dobrze nie było. Za mało lekarzy, za mało pielegniarek. Mama dusiła się co kilka godzin. Często mawiała, gdy jeszcze była świadoma, że to nie jest dobrze, że człowiek żyje tak długo, że chciałaby już umrzeć. Na dwa dni przed śmiercią błagała mnie, źebym ją stamtąd zabrała, wyznawała jak bardzo mnie kocha (wcześniej mi tego nie mówiła) i jaka jestem dla niej dobra. Dziwne to było. Odzyskała przytomność i świadomość, którą prawie w całości utraciła. Taka zagadka.....Umarła w grudniu, tuż przed świętami.

A ja zostałam sama. I znowu zmieniła się perspektywa, z której patrzę na życie. Pozostałam z wyrzutami sumienia, że nie było mnie przy cioci gdy umierała. Że wiele spraw można było zorganizować i zrobić inaczej, lepiej. Umarła samotnie w szpitalu, tuż po moim wyjściu, bo skończył sie czas odwiedzin. Zostałam z wyrzutami, że nie upilnowałam mamy i mama się przewróciła. Byłam przy niej gdy umierała. Umarła przy mnie, siedziałam przy jej łóżku i trzymałam ją za rękę. Czy czuła, że jestem? Nie wiem. Mam nadzieję, źe tak.

Piszę po raz pierwszy o tym tak szczerze, żeby pokazać, że scenariusze pisze życie, a my tylko dostosowujemy się do sytuacji jaką nam przynosi. Niczego nie da się do końca zaplanować. Można starać sie przygotować kolejne działania, które i tak nie będą mogły być w pełni i jak zaplanowano zrealizowane. Bo każdy następny dzień chorego jest wielką niewiadomą.

Życzę Wam wszystkim przede wszystkim wytrwałości i najlepszych, rozumnych wyborów. Mogłabym tu pisać długo jeszcze o tym, co się czuje po odejściu chorego, ale myślę że każdy odczuwa inaczej. To, że się myśli o tym ile rzeczy zrobiłoby się inaczej, ile słów chciałoby sie jeszcze powiedzieć, a ilu się nie powiedziało jest banałem, truizmem i czymś oczywistym.

Pytasz mnie Niki o Ketrel. Podałam go mamie, żeby spała, gdy pewnego razu musiałam wyjść z domu. Siedziała wtedy jak zwykle na fotelu. Brała leki na odwodnienie, często musiała oddawać mocz. Bałam się, żeby się nie przewróciła. Po podaniu leku widziałam mamę niczym leśne zwierzę, które wpadło do miasta i weterynarz wystrzelił do niego nabój usypiający. I zwierzę broni się, wstaje i pada, wstaje i pada, aż padnie zupełnie. To samo działo się z mamą. Nie mogłam na to patrzeć.
Awatar użytkownika
wirginia
Posty: 116
Rejestracja: poniedziałek 13 lut 2012, 10:46

Re: nie jestem Samarytanką

Post autor: wirginia »

Niki trudno z Tobą rozmawiać i przedstawiać swoje argumenty skoro dla Ciebie świat zwierząt i ludzi to to samo. Zwierzętami kieruje tylko i wyłącznie instynkt, który służy jedynie przedłużeniu gatunku. Tam silniejszy zabija słabszego, eliminuje czyjeś geny, żeby przetrwały jego. Ja jestem człowiekiem i kieruję się przede wszystkim miłością. Temu też podporządkowuję rozum i wolę. Chronię słabszych, chorych i bezbronnych przed przemocą fizyczną i emocjonalną. Nie dzielę ludzi na tych, którym bardziej opłaca się pomagać bo mają większe szanse i mniej. A już wyjątkowo okrutne dla mnie jest to, że ludzi bez tzw. "świadomości" traktuje się jak przedmioty, które dowolnie można przesuwać, a u Ciebie jest argumentem do eutanazji, żeby biedacy nie cierpieli...
Są to sytuacje, kiedy powinno się chorym pozwolić godnie, ale jak najszybciej, bez przedłużania cierpienia, odejść. U alzheimerowców i u wielu innych chorych taki moment nadchodzi zazwyczaj wtedy, gdy chory traci świadomość. Oczywiście, pomijam tu niektóre ofiary różnych zdarzeń losowych i choćby klinice Budzik kibicuję z całego serca.
I nie bardzo wiem jak wyobrażasz sobie to pozwolenie na odejście? Mam swojej Mamci powiedzieć weź i sobie umrzyj bo i tak nie masz świadomości? Czy podać Jej coś, żeby umarła bo nie ma z Niej pożytku? A może przestać Ją karmić, poić i dbać o higienę? I na jakiej podstawie twierdzisz, że ktoś nie ma świadomości? Bo nie potrafi przekazać co czuje i myśli? A może tylko uszkodzenie mózgu nie pozwala na kontakt z otoczeniem. Nawet dla naukowców mózg i jego możliwości jest zagadką, a Ty jesteś tak bardzo wszystkiego pewna.
I taki przykład: http://www.eioba.pl/a/1nur/czlowiek-bez ... we-francji
Co do umieszczania chorych bez "świadomości" w domach opieki ot tak sobie bo nie wiedzą gdzie są, więc się nie przejmują: szczególnie w takiej sytuacji nie oddałabym swojej Mam. Jest w 100% zależna od otoczenia i zdana na jego łaskę bądź nie i nie może zasygnalizować złego traktowania, a nawet niewygodnej pozycji. Ja o to dbam sprawdzając czy nie ma podwiniętej piżamy, wygodnie ułożonej ręki czy nogi. Jeżeli ktoś chciałby poznać świat widziany oczami osoby uwięzionej w ciele i zależnej całkowicie od osób trzecich niech przeczyta książkę Katarzyny Rosickiej-Jaczyńskiej "Ołówek"...
Tonia
Posty: 49
Rejestracja: poniedziałek 25 lut 2013, 17:17

Re: nie jestem Samarytanką

Post autor: Tonia »

Moi Drodzy!
Zmienię troszkę tor tej bardzo rozemocjonowanej i trudnej rozmowy.
Otóż często zastanawiam się, czy aby sam chory nie "chce" żyć, a może lepiej powiedzieć zmierza do śmierci? Moja Mama w pewnym momencie "odrzuciła" picie, jedzenie, wstawanie z łóżka, nawet otwieranie oczu. Udało się nam ją potem uruchomić, ale zawsze miała do mnie pretensje, że śmiałam, miałam czelność zmuszać ją do... no właśnie: chyba zmusiłam ją do życia. I nie była mi za to wdzięczna.
Może być tak, że alzheimer odbiera człowiekowi instynkt życia? A my na siłę chcemy go przywrócić?
Niedawno Mama znowu była na kroplówkach. Nie chciała jeść nawet słodyczy i lodów. Teraz dzięki dobrze dobranym lekom zaczęła jeść - niewiele, z obrzydzeniem, niechętnie. Panie w ośrodku naprawdę się starają, gotują dla niej ulubione przez nią potrawy (to tak na marginesie tej niepodanej szklanki herbaty), ja też podrzucam jej przysmaki. Sytuacja wygląda tak, jakby sama z siebie nie miała już ochoty trwać. A z drugiej strony Mama jest zadziorna, złośliwa, dumna i obrażalska - wciąż walczy o swoje terytorium. Kiedy przypisuje nam złe intencje zawsze powtarzam: robię to, bo Cię kocham. Nie sądzę, że moja miłość jest ślepa. A może tak ?
Tonia
Iwona
Posty: 63
Rejestracja: piątek 13 sty 2012, 18:07

Re: nie jestem Samarytanką

Post autor: Iwona »

Dlatego twierdzę, nie ma jednej recepty na to jak postepować z chorym, jak mu zorganizować życie.
Ja wiem, ze mając chorą mamę i jej siostrę, jestem w grupie ryzyka, bo choroba jest dziedziczna w 50 %.
Gdy w styczniu, po śmierci mamy, byłam w poradni zaburzeń pamięci, pod ktorej opieką była mama i zapytałam jej lekarkę jak się bronić i co robić, bo jestem teraz sama, mieszkam sama i nie chciałabym któregoś dnia np. wysadzić domu w powietrze, zaproponował mi żebym zrobiła badania, bo po co mam się, być może, niepotrzebnie martwić. Zdecydowałam się na badania i bedę je niedługo miała.
Ale wiem dzisiaj, że gdy przyjdzie chwila, że przestanę być samodzielna, zdana na łaskę innych - nie chcę żyć. Chciałabym móc odejść, nie wspominając już o sytuacji gdybym cierpiała tak jak moja mama.

Moja mama też nie chciała jeść. Gotowałam czasem kilka potraw, żeby cokolwiek zjadła. Nie chciała.
Gdy trafiła do szpitala była zagłodzona. Zaczęłam się tłumaczyć, że to nie z mojej winy, ale lekarze mi przerwali. Powiedzieli mi, że też mają rodzicow, dziadków i wiedzą jak to jest.
Za to ciocia, która była w domu opieki miała ogromny apetyt.

Wszystko więc zalezy od sytuacji, od tego w jakiej rodzinie żył człowiek. I od wielu, wielu innych czynników. Np. stanu zdrowia opiekuna. Nikogo nie moźna potępiać za to, źe tak czy inaczej zajmuje się chorym. Zakladam, że każdy tu piszący stara się tak, jak potrafi. I wiem, źe niektóre dzieci nie mają chęci opiekować się swoimi rodzicami, bo sami rodziców też niewiele obchodzili.
Dzielimy się tu swoimi doświadczeniami, swoimi przemyśleniami i uważam, że opinia każdej piszącej osoby jest w pełni uprawniona.

A co do zwierząt, to mylisz się Wirginio, bo już dawno stwierdzono, że zwierzęta czują i nie kierują sie wyłącznie instynktem. Np. małpy, goryle. Może niektóre dzikie zwierzęta, ale nie te udomowione. Gdybyś widziała jak zachowywała się jedna z moich kotek, gdy umierała jej kocia przyjaciółka. W moim domu. Widziałam i wiem jak to wyglądało. A tak na marginesie, to koty są polecane jako lek dla chorych na alzheimera i chorych psychiczne. Bo one leczą. A to leczenie nazywa się felinoterapią.

Sporo udzielam się na Facebooku. Jeśli będziesz mieć czas, chęci i moźliwości, zobacz Ile tam jest filmów i historii przeczących temu co napisałaś o zwierzętach.
niki
Posty: 21
Rejestracja: sobota 17 sty 2015, 19:55

Re: nie jestem Samarytanką

Post autor: niki »

Iwonko, pisałam nieco wyżej o sytuacji, kiedy pewna potwornie wredna babcia trafiła nareszcie do DPS-u - trochę się do tego przyczyniłam, z czego jestem dumna, bo parę osób uniknęło dzięki temu kłopotów i nerwów. Na szczęście jej wnuki tam nawet do niej nie zajrzały. Wnuki, tylko one się ostały na tym świecie, bo całą najbliższą rodzinę ta straszliwa kobieta wykończała od dziesiątków lat tak skutecznie, że ci, którzy nie uciekli za ocean, nie zostawiając jej adresu, poumierali, niektórzy w bardzo tragicznych okolicznościach. Gdyby któremuś z wnuków wpadł do głowy niedorzeczny pomysł, by do babci pojechać, wybiłabym mu to z głowy. Na szczęście są ludźmi mądrymi i choć oni potrafili się zdystansować od jędzy. Szkoda tylko wielka, że nie udało się to jej córce, a mojej koleżance. :( Za kilkanaście dni będzie rocznica jej jakże tragicznej śmierci. :( A mogłaby dziewczyna żyć, gdyby nie ta straszliwa harpia - "matka", która ze wszystkich wysysała życie. To, że wreda zachorowała na ch. Alzheimera, było tylko kropką nad i. Powinna umrzeć całe lata temu, uszczęśliwiając tym wielu innych.

Na pogrzebie jędzy byłam, ale po to, by się przekonać, że naprawdę już jej nie ma na tym świecie. Została skremowana, więc się upewniłam na własne oczy. Wnukom złożyłam nie kondolencje, a życzenia wreszcie normalnego życia. Znicz wtedy zapaliłam nie na grobie jędzy, tego nigdy bym nie zrobiła i nikt tego chyba nigdy nie zrobi, tylko na grobie koleżanki, która miała pecha być jej córką. Zresztą za dwa tygodnie koleżankę odwiedzę i pewnie znowu się poryczę, jak zawsze.

Są tacy ludzie. Są ludzie, po których nikt nie zapłacze. Ludzie, którzy zawsze byli wredni, źli, toksyczni - tak dla własnej przyjemności, byle komuś dopiec do żywego. Ludzie pełni nienawiści do całego świata bez wyjątku lub z bardzo małymi wyjątkami, ale do czasu, bo nie ma człowieka, który się nieświadomie takiemu potworowi nie narazi. Ludzie, dla których najbliższa rodzina i najbliżsi przyjaciele stają się wrogami na całe życie z powodów, których nikt normalny nie jest w stanie zrozumieć.

Podobną osobą jest moja mama. A moim największym marzeniem jest wyłączyć myślenie o niej. Uczę się tego, mam nadzieję, że psycholożki w poradni mi pomogą. Żadnych prochów ani depresji - mowy nie ma, żebym ja przez nią się truła świństwami! Na razie wyłączam telefon na noc i do niej nie dzwonię. Mam nadzieję, że uda mi się wytrwać w tym postanowieniu przez tydzień. Taki mały trening. :) A wszystko po koszmarnej awanturze, jaką zrobiła mi kilka dni temu po tym, jak sama nie zastosowała się do poleceń i kartek przyklejonych na wysokości oczu i zapisanych wołami i sprowadziła nie wiadomo kogo do domu, bo "okno się zatrzasnęło". I jeszcze usiłowała mi kazać być za to "wdzięczną"! Dwa tygodnie temu wpuściła do domu jakiegoś typa, który ukradł jej komórkę, mam nadzieję, że tylko komórkę i miałam nadzieję, że nauczka poskutkuje. Nie wiem, czy coś jeszcze nie zginęło, ale "srebra rodowe" ;) na wszelki wypadek zabrałam do siebie. 4 godziny straciłam na policji i potem sporo czasu, by znaleźć gdzieś taką samą komórkę, po przecież innej się nie nauczy - musi być z klapką i mieć miejsce na przyklejenie napisanych na kartce numerów telefonów ;) i ją kupić, a potem by dokupić do niej nową baterię. No i jeszcze by ją skonfigurować, wklepać kontakty - chociaż by wiedzieć, kto do niej dzwonił. I ten cały czas uważam za bezpowrotnie stracony. Mam ważniejsze rzeczy do zrobienia.

Co za diabelstwo, że przy jej braku pamięci - nie pamięta np, jak mam na imię i nazwisko, a używam od dzieciństwa innego imienia - znakomicie pamięta, jaką zołzą, wredą i jędzą była kiedyś i te same zachowania przejawia teraz. Oczywiście, wszystkie negatywne cechy przypisując innym, czyli mnie. W każdym razie po raz pierwszy w ostatnich nastu latach i jednocześnie po raz ostatni wyszłam od niej z płaczem i na dodatek bólem serca na tyle dużym, że pojechałam do przychodni na EKG, bo się zwyczajnie wystraszyłam. Świadkiem telefonicznym całej historii była moja ukochana ciocia (przyszywana, ale ukochana), bo chciałam, żeby zobaczyła, że mama się nic a nic nie zmieniła od czasów, kiedy była "zdrowa". Ciocia mamę widuje w sytuacjach "pokojowych", kiedy przychodzimy do niej, a mama cały czas bawi się z pieskiem cioci.

Wirginio, nie jest prawdą to, co piszesz o zwierzętach! Nawet koło prawdy nie stało. :( Jak tak można w ogóle myśleć? Straszne to. :( Już Korczak powiedział, mniej więcej, bo dokładnie nie pamiętam, musiałabym poszukać, że człowieczeństwo poznaje się po stosunku człowieka do zwierząt.

To co Iwona napisała o swoich kotach, to najprawdziwsza prawda! Kota nie mam, nigdy nie miałam, ale wszystkie zwierzęta, które miały szczęście (mam taką nadzieję) ze mną mieszkać, zawsze były i są ukochanymi przyjaciółmi. Nie bezmyślnymi głazami! Ba, zaobserwowałam wiele takich zachowań - a umiem obserwować - które świadczą o zupełnie innym niż tylko instynktowne, działaniu. I nie przynosi nikomu najmniejszej ujmy obdarzanie miłością zwierząt! Wprost przeciwnie, ludzie, którzy je kochają, są zdecydowanie lepszymi ludźmi! Przekonałam się o tym wielokrotnie. I czują to samo, co my - ból i strach też. Ale potrafią się odwdzięczyć miłością za miłość i robią to całkiem bezinteresownie, a nie za "dom" czy "samochód". Zwierzęta nie są wyrafinowane, nie judzą, nie są wredne. To w nich jest piękne, to cenię i to kocham. A gdy widzę, jak zwierzak po przejściach, zestrachany, poraniony psychicznie i fizycznie, zdrowieje i nabiera zaufania, to jest to dla mnie najpiękniejsza nagroda. :)

Co do eutanazji Wirginio- oczywiście, normalnym odruchem jest zniesienie cierpienia. A ja nie życzę sobie cierpieć dla idei! To straszna głupota, moim zdaniem, bo jak pisałam, cierpienie nie ma najmniejszego sensu. To są durne i bzdurne wymysły tylko dla poparcia chorych idei, że "cierpienie uszlachetnia.'" Gdy zachoruję nieuleczalnie i stan będzie taki, tfu tfu, że nie będzie dla mnie ratunku, nie mam najmniejszej ochoty cierpieć, skoro można tego uniknąć. Nie żyjemy w średniowieczu!

Gdybyś poczytała dokładnie, co napisałam, zobaczyłabyś, że pisałam o konieczności zaspokojenia potrzeb, oczywiście mówiłam o fizycznych i o zniesieniu bólu. Potrzeby psychiczne służą zaś głównie poprawie samopoczucia.., ale, moim zdaniem, opiekunów. Natomiast są takie leki, które pozornie przedłużają życie o parę dni czy tygodni i uważam, że są sytuacje, w których należy zaprzestać ich podawania. Nic mi z tygodnia, miesiąca czy nawet z kilku miesięcy bezmyślnej czy bolesnej wegetacji nie przyjdzie. Moim bliskim, patrzącym na moje męczarnie, też nie! Nie wyzdrowieję przecież, skoro leku na tę chorobę nie wynaleziono? Nie mówiąc o kosztach społecznych, o tym, że zajmowałabym łóżko temu, kto tego naprawdę potrzebuje, bo on ma szansę, a przeze mnie może jej nie mieć... Taka postawa to przecież nic innego, jak straszliwy egoizm. :(

Lata temu jedna z moich koleżanek, mając lat zaledwie 20 i kilka, zachorowała na raka. Pojechała na operację wyrostka, a wyszło co innego. Dziewczyna pół roku chorowała, umierała kilka tygodni w straszliwych męczarniach, bo morfina nie skutkowała. Umierała świadoma do ostatniej sekundy. A chciała, mimo młodego wieku, umrzeć wcześniej i bez cierpień. "Humanitarnie" zmuszono ją do takich straszliwych męczarni. :( To jest nieludzkie! Inną, podobną przecież historię opisałam wcześniej.

Różnice w podejściu do chorych na ch. Alzheimera chyba polegają na tym, że wy w większości macie pozytywne doświadczenia z chorującymi członkami rodzin, że spotkaliście się z ich strony z miłością i doświadczyliście dobra. Ale musicie zrozumieć, że są też inni. Tacy, których nigdy nic dobrego od nich nie spotkało, a wręcz przeciwnie. I tylko i wyłącznie zwykła ludzka przyzwoitość zmusza ich, wbrew sobie, do tego, by takiego chorego nie zostawić na pastwę losu. Ja też, choć moja "kochana" mama tak nienawidziła swej jedynej córki (swej matki, o czym pisałam wcześniej, też), że nawet wydziedziczyła mnie w testamencie, pozbawiając również nawet i prawa do zachowku. Miłe, nie? A ja koło niej mimo wszystko latam. Ironia losu. :( Testament jest w treści po prostu obrzydliwy, zawiera takie stwierdzenia, których w testamencie nikt nie zamieszcza, dotyczące osób, które nie miałyby żadnej prawnej możliwości, by go podważyć. Znieważa mojego męża i jego rodzinę, dlatego nigdy mu go nie pokażę. Nawet tych znajomych mamy i przyjaciół, którym go pokazałam i którzy mamę znają od lat i wiedzą, jaka była wredna, wprawił w osłupienie. Testament napisała 20 lat temu, więc nie przyczyny alzheimerowskie to sprawiły, tylko jej własna podłość i niegodziwość. Doskonale pamiętam, jaka wtedy była dumna jak paw, jak się puszyła i nadymała, jak się wszystkim, czy chcieli, czy nie chcieli słuchać, chwaliła, że mnie "załatwiła w testamencie na zawsze". I jak jej znajomi przecierali oczy ze zdumienia, choć jej "wspaniały charakter" znali od dawna. :( Nawet dla mnie, choć od lat wiedziałam mniej więcej, co jest w testamencie, jego szczegóły, gdy go przeczytałam, zdruzgotały. Z każdego zdania wychodzi podłość i nienawiść.

Dlatego poza koniecznymi rzeczami nie kiwnę nawet palcem, a na pewno nie obejdzie mnie w najmniejszym stopniu jej wygoda. Zupełnie mnie to nie interesuje. Poprawiać poduszki, prześcieradełko, piżamkę? Musiałabym upaść na głowę. Jedzenie, picie, leki, dach nad głową, łóżko do spania. Jakieś smakołyki, czemu nie. Ale nic więcej. Tym bardziej, że sama nie jestem zdrowa, nie mam siły, ledwo się ruszam. Nie zarzekam się, bo może stać się zupełnie inaczej, ale wątpię. Nie przypuszczam też, żebym po jej odejściu pogrążyła się w otchłani rozpaczy. Jakie życie, tak śmierć. Tyle, że kwiatki na cmentarz na pewno będę przynosić i znicze zapalę.

Toniu, jak widzisz, nie wszystkich można kochać. Ba, nie wszystkich można nawet lubić. Za to są tacy, którzy całym swoim życiem zapracowali na przynajmniej nielubienie. Człowiek, póki jest świadomy, odpowiada za własne postępowanie i musi się liczyć z jego konsekwencjami. To, że kiedyś przestaje być świadomy z powodu choroby, nie wymazuje poprzednich zachowań. Tak to nie działa.

Co do "zmuszania do życia", odnoszę podobne wrażenie. Wielu chorych, na przeróżne zresztą choroby, traci chęć życia i mam poważne wątpliwości, by takie przywracania ich do życia na siłę miało sens. To jedna z tych rzeczy, które uważam za niepotrzebne - wtedy powinno się pozwolić ludziom odejść. U zwierząt tez widać takie zachowania - wiedzą, kiedy nadchodzi ich pora.
wigi
Posty: 1052
Rejestracja: czwartek 10 lis 2011, 19:21

Re: nie jestem Samarytanką

Post autor: wigi »

Niki, nie umiem czytac Twoich postów. Są straszne.
Piszesz o swojej Mamie, że jest wredna. A ja odnoszę wrażenie, że jesteś taka sama, jak ona. Też wredna.
ODPOWIEDZ