Re: nie jestem Samarytanką
: piątek 05 cze 2015, 15:22
Wigi, wiedziałam, że będziesz pierwsza. I, oczywiście, wszystkowiedząca. Taka ciocia "dobra rada". Czy rozumiesz, co piszę, czy masz to w nosie i kierujesz się tylko własnym zdaniem? Nie, nie jestem wredna. Wprost przeciwnie. I lubię ludzi. Naprawdę musi ktoś bardzo mocno nadepnąć mi na odcisk, żebym go lubić przestała. Ale nie można zmusić nikogo do miłości. A zwłaszcza do miłości do kata czy oprawcy. Takiemu komuś nie należy się nawet odrobina szacunku, a tym bardziej miłości.
O mojej mamie (nie z wielkiej litery, tego uczono mnie w szkole, że wielkimi literami pisze się o np rodzicach tylko w szczególnych okolicznościach, a nadużywanie wielkich liter nie jest wcale oznaką szacunku, tylko zwykłym błędem językowym, a zdrabnianie przez dorosłych rzeczowników jest infantylizmem) takie zdanie mają wszyscy, którzy ją znają. Jej koleżanki, jej znajomi, moi znajomi, znajomi dziecka, którzy mieli okazję ją poznać, niewielka rodzina moja i duża męża... Wszyscy współczują mi, że taki los mnie spotkał.Wszyscy mówią, że po tym, co mnie spotkało, powinnam się zwyczajnie wypiąć na tę sytuację. Gdyby mnie było stać, zrobiłabym to bez specjalnego zastanawiania się.
Nie tak dawno zaskoczyła mnie kolejna z przyszywanych cioć (pisałam, że rodziny mam bardzo niewiele). Zaskoczyła mnie, opowiadając historię sprzed lat. Historię o mojej babci. Powiedziała mi, że któregoś razu spotkała babcię. Babcia siedziała na murku obok domu i płakała rzewnymi łzami. Ciocia z nią porozmawiała i dowiedziała się, że babcia od kliku godzin boi się wrócić do domu. Bo stłukła szklankę. Bo mama znowu ją sponiewiera i zbije. Ciocia ją pocieszała, jak mogła, ale niewiele to dało. I podczas tej rozmowy ciocia powiedziała mi, że strasznie mi współczuje, bo tylu latach gehenny pod jednym dachem z mamą, zasługuję na lepszy los. A nie na zajmowanie się nią.
Ale Ty pewnie nadal uważasz, że każdy jest cacy i kochany...
No to jeszcze dopowiem, że moi rodzice mieli wielu znajomych a i nieliczna rodzina też utrzymywała częste kontakty. Do czasu. Większość z nich od dnia pogrzebu taty nawet się do mamy nie odezwała.
Ciekawe, dlaczego?
O mojej mamie (nie z wielkiej litery, tego uczono mnie w szkole, że wielkimi literami pisze się o np rodzicach tylko w szczególnych okolicznościach, a nadużywanie wielkich liter nie jest wcale oznaką szacunku, tylko zwykłym błędem językowym, a zdrabnianie przez dorosłych rzeczowników jest infantylizmem) takie zdanie mają wszyscy, którzy ją znają. Jej koleżanki, jej znajomi, moi znajomi, znajomi dziecka, którzy mieli okazję ją poznać, niewielka rodzina moja i duża męża... Wszyscy współczują mi, że taki los mnie spotkał.Wszyscy mówią, że po tym, co mnie spotkało, powinnam się zwyczajnie wypiąć na tę sytuację. Gdyby mnie było stać, zrobiłabym to bez specjalnego zastanawiania się.
Nie tak dawno zaskoczyła mnie kolejna z przyszywanych cioć (pisałam, że rodziny mam bardzo niewiele). Zaskoczyła mnie, opowiadając historię sprzed lat. Historię o mojej babci. Powiedziała mi, że któregoś razu spotkała babcię. Babcia siedziała na murku obok domu i płakała rzewnymi łzami. Ciocia z nią porozmawiała i dowiedziała się, że babcia od kliku godzin boi się wrócić do domu. Bo stłukła szklankę. Bo mama znowu ją sponiewiera i zbije. Ciocia ją pocieszała, jak mogła, ale niewiele to dało. I podczas tej rozmowy ciocia powiedziała mi, że strasznie mi współczuje, bo tylu latach gehenny pod jednym dachem z mamą, zasługuję na lepszy los. A nie na zajmowanie się nią.
Ale Ty pewnie nadal uważasz, że każdy jest cacy i kochany...
No to jeszcze dopowiem, że moi rodzice mieli wielu znajomych a i nieliczna rodzina też utrzymywała częste kontakty. Do czasu. Większość z nich od dnia pogrzebu taty nawet się do mamy nie odezwała.
Ciekawe, dlaczego?